Recap: Bucks przegrywają z Celtics 89-96.

Pierwszą rzeczą jaką robię po usłyszeniu budzika w środku nocy jest doznanie szoku po tym, jak światło z telefonu mnie na moment oślepia. Potem jest moment, który zawsze rano pamiętam jak przez mgłę, gdy nie wiem jakim cudem udaje mi się wstać z łóżka i zapalić światło w pokoju. Chwilowy ból głowy powoduje, że jeszcze bardziej mrużę oczy. Dalej lecę z automatu – jedna ręka sięga po pilota i włącza telewizor, druga uruchamia konsolę. W między czasie spacer do kuchni po zimną wodę z lodówki, na pełne rozbudzenie się. Wracam, odpadam League Passa i nagle nie chce się spać. Dzisiaj w nocy, gdy po raz pierwszy, przepraszam za wyrażenie, jebła mnie jaskrawa żółć świeżo położonego parkietu, myślałem, że oślepnę. Co innego oglądać to na laptopie/tablecie, a co innego włączyć w środku nocy na dużym telewizorze.

Wyglądało to pięknie, musisz przyznać. Retro w najlepszym tego słowa znaczeniu – moja bujna wyobraźnia nie raz w ciągu meczu zabierała mnie na wędrówkę do 1968 i w przerwach googlałem zdjęcia USA z tamtej epoki. Fajnie mieli.

 

 

 

Parkiet zdał egzamin i wyglądał fenomenalnie, szkoda tylko, że Kozły przypomniały przy okazji nasze porażki z Celtami w playoffach latach 80. Z resztą, obie drużyny zagrały tak, jakby się bały, że ładną grą przyćmią lśnienie parkietu-legendy. Pierwsza połowa była wręcz depresyjna (44-43) i gdyby nie kilka kontr, czy wsadów (nawet tych nieudanych – vide Giannis na koniec pierwszej kwarty!!!) można by ją przemilczeć.

Trochę zaczęło się rozjaśniać w trzeciej kwarcie, kiedy Bucks wyszli na spokojne (i chwilowe) prowadzenie, ale nie było to spowodowane nagłym przypływem geniuszu któregoś z naszych zawodników, a raczej z krótkotrwałego zaćmienia Celtów. Goście szybko się ogarnęli i w czwartej kwarcie mogliśmy równie dobrze położyć się na parkiecie i podziwiać grę ceni w Mecce. Z Cavs pogrążyła nas seria 9-0 Korvera i jego trzech trójek z rzędu, teraz oberwało nam się serią 9-0 zespołowo grających Celtics. Wystarczyła chwila grania podaniami i nasza obrona całkowicie się posypała – przerażające było też to, jak łatwo daliśmy się mijać na pierwszym kroku, co otwierało masę sytuacji na łatwe punkty dla gości.

Zabrzmi to strasznie, ale pomimo otarcia się o triple-double (28/10/7), Giannis zagrał najgorszy mecz w tym sezonie. Duża w tym zasługa Horforda, który znalazł na moment receptę, jak nieco ograniczyć szaleństwa Antka w ataku. Al jest wystarczająco silny, żeby nie dać się od razu przepchać, a do tego ma na tyle dobrą pracę nóg, że nie dał się z łatwością mijać. Wymusiło to od Giannisa lekką korektę gry: tylko 14 punktów z pomalowanego (w tym 7 po kontrze), więcej rozgrywania i rzutów z dystansu. W ostatniej minucie meczu, cała NBA wciągnęła mocno powietrze i otworzyła usta z niedowierzaniem, bo Giannis najpierw pewnie trafił trójkę. I w kolejnej akcji ponownie. Back-to-back trójki Giannisa prawie zamieniły się we threepeat, ale niestety rzut po zatrzymaniu nie znalazł drogi do kosza.

Brogdon jest naszą pewną, drugą opcją i w kolejnym meczu pokazał, że w tym sezonie nie będzie zawodził. Gdyby nasi najbardziej doświadczeni gracze: Middleton i Moose stanęli na wysokości zadania i zagrali taki mecz, do jakiego mnie przyzwyczaili rok temu, bylibyśmy naprawdę mocną drużyną. Teraz jednak mieliśmy kolejny popis naszego dynamicznego uno bez większego wsparcia z ławki.

Przegraliśmy ten mecz na deskach. Henson i  Thon byli non factorem w zbiórkach, momentami popełniali podstawowe błędy przy zastawianiu, stąd 6 ofensywnych zbiórek Celtów i wygrana deski 47-37. Nie możemy dopuszczać do sytuacji, w których Brown i Smart skaczą między naszych trzech obrońców i albo zbijają piłkę, albo (o zgrozo), zabierają ją sprzed twarzy naszych wysokich.

Szkoda przegranej, szczególnie że był to mecz podwyższonego podniecenia ze względu na powrót do Mekki. Porażka jednak nie boli tak bardzo, jak styl, a ten dzisiaj pozostawił wiele do życzenia.

Ciekawostka:

  • Giannis jest pierwszym zawodnikiem w historii NBA, który po pierwszych pięciu meczach sezonu notuje średnio 35 pkt, 10 zbiórek i 5 asyst.

Nie łamiemy się, wyciągamy wnioski i gramy dalej. W niedzielę widzimy się o 20:30 na meczu z Hawks!

Reklama

Zapowiedź: W MECCE wszystko się zaczęło. O 2:00 wielkie wydarzenie!

Jeśli traktujesz zwykły mecz na początku sezonu jakby to był Game 7 finałów, tylko dlatego, że jest rozgrywany w Mecce, to witaj w klubie. MECCA (akronim od Milwaukee Exposition, Convention Center and Arena) była domem Bucks w latach 1968-88 i to tu wszystko się zaczęło:

  1. 16.10.1968 – zagraliśmy tu pierwszy mecz w historii (przegrany 84-89 z Bulls), a na trybunach zasiadło 8467 fanów.
  2. 18.10.1969 – zadebiutował to Kareem, zdobył 29 punktów, zebrał 12 piłek i rozdał 6 asyst w wygranym 119-100 meczu z Pistons.
  3. 10.01.1971 – zniszczyliśmy Baltimore Bullets 151-99, a Gus Johnson w czwartej kwarcie popisał się monster dunkiem, który rozwalił tablicę. Mecz został opóźniony o 30 minut, bo trzeba było przywieźć nowy kosz.
  4. 21.04.1971 – W pierwszym meczu finałów wygraliśmy 98-88 z Baltimore (Kareem 31 punktów, 13/16 z gry).
  5. 9.01.1972 – Przerwaliśmy serię 33 wygranych Lakers pokonując ich 120-104. Jabbar (39 punktów i 20 zbiórek) zniszczył Chamberlaina (15 punktów)
  6. 16.12.1977 – Wygraliśmy z knicks 152-150 po trzech dogrywkach, w jednym z dłuższych meczów w historii Bucks.
  7. 2.05.1983 – Zmietliśmy Celtów 4-0 w playoffach – dla drużyny z Bostonu była to pierwsza w historii sytuacja, w której nie wygrali ani jednego meczu w serii.
  8. 6.05.1988 – ostatni mecz w Mecce – w czwartym meczu z Atlantą wygraliśmy 105-99 i jeszcze na jeden mecz seria wróciła do Atlanty. Tam jednak zakończyliśmy sezon, a od nowego graliśmy już w świeżo wybudowanej Bradley Center.

Dzisiaj o 2:00 ponownie spotkamy się z Celtami, których pokonaliśmy w pierwszym meczu sezonu 108-100. W racji na to, że obchodzimy w tym roku 50 lecie powstania klubu, mecz w MECCE, gdzie wszystko się zaczęło, będzie traktowany szczególnie. Giannis już zapowiedział, że „będzie starał się robić to, co robił Kareem. Zdobywać punkty.”

Dobra wiadomość: w pierwszej piątce raczej na pewno wyjdzie już Brogdon, po którym nie widać już śladu po lekkiej kontuzji kostki.

Jeśli masz chwilę, wczuj się w klimat tamtych lat. Obejrzyj poniższy mecz i na moment przenieś się do roku 1987 na czwarty mecz finału konferencji z Bostonem.

Widzimy się o 2:00 na meczu!