Zapowiedź Cavs @ Bucks. To nie będzie zwykły mecz.

Rok 1992

Hej hej, tu NBA. Pamiętam jak przez mgłę oglądanie razem z ojcem pojedynków Jordana z Birdem. Nie potrafiłem jeszcze wtedy usiedzieć na tyłku w jednym miejscu i patrzeć z zainteresowaniem w telewizor, ale już wtedy kopiowałem zagrania zauważone w TV w meczach z samym sobą, rozgrywanymi jak byłem sam na chacie i nikt nie zwracał mi uwagi, że rzucam rykoszetami o lampę do mini kosza zawieszonego na ścianie koło gorącego pieca kaflowego. A potem mogłem się chwalić nowymi sztuczkami, kiedy po powrocie z kościoła po komunii, zanim zasiedliśmy do stołu, porwałem tatę i chrzestnego, przebraliśmy się i poszliśmy na kosza pod domem.

Rok 1997

Moment, w którym świadomie zacząłem oglądać wyniki NBA na telegazecie i śledzić to, co się dało na chyba jeszcze na TVNie i DSFie (nawet sobie sprawiłem tuner TV do komputera, żeby można było łapać TVN od siebie z pokoju – to były czasy). Ale kojarzę 1997 głównie ze względu na pojedynki Bryanta z Jordanem, które rozgrzewały mnie do czerwoności. Będąca na szczycie gwiazda, kontra pracowity i niesamowicie utalentowany młodzieniec, który miał go zastąpić. Meczów w TV może nie było za wiele, ale czekało się z utęsknieniem na chociaż 15 sekundowe akcje w wiadomościach lub na śnieżącą powtórkę na niemieckich stacjach. I tak, kolejna zmiana pokoleniowa powoli stawała się faktem.

Rok 2003

Kolejne sezony zlewały się jak zawsze w jeden, do momentu klasy 2003, z LeBronem na czele. Nie minęło wiele czasu, aż zacząłem czekać na kolejny duel, który był wydarzeniem samym w sobie. Każdy mecz James kontra Bryant był świętem i pojedynkiem, który czasem oglądałem kilkukrotnie. W czasach, gdy Bucks ledwo wchodzili do playoffów i odpadali w pierwszej rundzie, pojedynki Kobego z LeBronem pozwalałby mi utrzymać wiarę w NBA (na samym oglądaniu Bucks w tamtych czasach długo bym pewnie nie pociągnął). Takie ustabilizowanie trwało długo, bo nie jakoś nie potrafiłem osobiście podchodzić do kolejnych debiutantów, którzy mieli zmienić ligę w następnym dziesięcioleciu. Indywidualnie, liczyli się tylko Kobe i LeBron.

Teraz

Teraz, mimo tego, że to LeBron wciąż jest królem i nic nie zapowiada jego szybkiego zejścia z tronu, pojawia się Giannis, który elektryzuje całą swoją osobą do tego stopnia, że dzisiejszy mecz o 1:00 będzie szczególny. Będziesz widział pojedynek dwóch wybryków natury, którzy za każdym razem jak są w posiadaniu piłki mają potencjał na zrobienie czegoś legendarnego. Duel Giannisa, który jeszcze nie jest u szczytu swojej formy, z LeBronem, który mimo fantastycznej formy najlepsze lata ma już za sobą, jest dla fana Bucks wydarzeniem szczególnym. Od 15 lat jak kibicuję ten drużynie, nie było nigdy sytuacji, w której jeden zawodnik znaczyłby tak wiele nie tylko dla drużyny z Milwaukee, ale i był w pierwszej piątce (świat jeszcze nie jest na to gotowy) dziesiątce najlepszych zawodników w lidze.

Dlatego dla mnie mecz z Cavs, walka LeBrona z Antkiem, jest jak pierwszy pick-up game na boisku, gdy woła cię do siebie, jako pierwszy wybór, o 7 lat starszy dzielnicowy wymiatacz. Czekasz na ten moment latami, a gdy nagle przychodzi, okazuje się, że kur*a faktycznie warto było tyle czekać.

Jest to jeden z tych meczów, przy których już na początku sezonu, drukując sobie terminarz i wieszając go na rodzinnym kalendarzu w kuchni, zaznaczasz na czerwono wielką gwiazdkę (która u mnie w domu oznacza mniej więcej tyle, co „tak, zawiozę małego rano do przedszkola, ale po pracy, ni chu*a, będzie godzinna drzemka”).

Czekaj na ten mecz, a potem chłoń go wszystkimi zmysłami.

Więcej i już bardziej rzeczowo, a mniej osobiście, napiszę o meczu za parę godzin.

Póki co, udanego popołudnia.

Reklama