O krok od euforii.

Po dzisiejszym wygranym meczu numer 5, Kozły są o krok od zaprzeczenia wszystkiemu, co na ich temat myślałem i pisałem przez ostatnie 17 lat. Jeśli jeszcze nie zdajesz sobie sprawy z tego, jak monumentalnym wydarzeniem było chociaż przejście pierwszej rundy, o finałach i – o zgrozo – byciu o jedną wygraną od mistrzostwa nie wspomnę, popatrz na to:

  • W latach 1991-2014 mieliśmy tylko jeden (słownie JEDEN!) sezon (2001) z ponad 50 wygranymi w regular season i tylko jeden (przeliterować?) sezon, w którym wyszliśmy poza pierwszą rundę playoffs (wspomniany 2001).
  • W latach 2000-2014 mieliśmy tylko jednego All-Stara (Redd w 2004) i tylko Desmond Mason ratował nieco honor, bo był jedynym uczestnikiem meczu gwiazd z logo Bucks na piersi.
  • Bucks odkąd pamiętam byli drużyną, która co sezon jednocześnie tankowała i walczyła o playoffy.

    Przewidywalność, której nie sposób przewidzieć.

    Brzydota rzucanych na upartego trójek, która urzeka swoim pięknem, kiedy trafiamy z ponad 40% skutecznością.

    Błyskawicznie wyprowadzane kontry, które spowalniają uciekający przez palce czas. Największa antyteza koszykówki od czasu Latrella Sprewella i oszczędzania pieniędzy, czy Patricka Ewinga i mistrzostwa NBA.

    Czarna dziura NBA, która w jednym momencie wsysa cię przed monitor tylko po to, aby jednym błyskawicznym i wulgarnym skurczem obrzygać cię 21 stratami i potencjalnym game-winnerem Jenningsa zakończonym spektakularnym airballem.

    Bucks zawsze dają to, co potrafi zapewnić tylko wyrachowana kochanka, która zdaje sobie sprawę, że nigdy nie będzie w centrum uwagi, ale wie jak dostarczyć emocji, które starczą do następnego, pełnego pożądania i ekscytacji spotkania. Nie mówię, że Kozły były kochanką idealną. W swoim czasie mieli jednak jędrne, młode ciało, które domagało się pieszczot (Sanders, Henson, Antek) i wystarczająco oleju w głowie (Drew), dzięki któremu wiedziałeś, że długie i ochoczo rozkładające się nogi (Mayo, Knight) nie będą zapraszały do penetracji pierwszego lepszego rozgrywającego z byle jakim crossoverem.
  • Bucks nauczyli mnie tego, że cierpliwość jest podporą słabych, a niecierpliwość ruiną mocnych.
  • Razem z Brandonem Jenningsem byłem już na dnie. I piszą tamten tekst tuż przed wakacjami 2017 roku w życiu bym się nie spodziewał, że nieco ponad 4 lata później, będę o krok od euforii.

Bucks, których obserwujemy teraz, to zupełnie inny świat. Świat oparty na wartych w sumie $540 milionów trzech filarach, które stanową solidny i, co najważniejsze, nieroz**bywalny fundament. Giannis w ciągu następnych pięciu sezonów zarobi $228 baniek, Holiday $135mln w cztery lata, a Middleton $177.5mln w pięć lat.

Po latach rozczarowań i przepłaconych gwiazd (DREW GOODEN!!) w końcu mamy zespół, który mimo słabszych dni: Holiday 4/20 z gry w G4, Middleton 5/16 w G2, Giannis z 4/11 z wolnych w G5 – w tym trzy pudła w ostatniej minucie w crunch time, jest w stanie idealnie się uzupełniać.

Middleton przychodzi na mecz dopiero w czwartych kwartach i od razu włącza swój najlepszy Koszarek-mode, znajdując swoją klepkę i waląc tróje za tróją. W finałach zdobywa średnio 25.4 punktów na mecz, co jest tylko o 0.2ppg mniej niż w swojej rekordowej serii w półfinałach konferencji z Heat rok temu. To jak niszczy Suns w pick’n’rollach, jak Giannis stawia zasłonę jest imponujące.

Holiday miażdży Suns w obronie, nękając zarówno Bookera jak i Paula na całym parkiecie praktycznie przez całą serię, cierpliwie odliczając sekundy do najważniejszych momentów meczu, żeby zaatakować z całej siły. To co zrobił w najważniejszej akcji meczu nr 5 (przechwyt i alley do Giannisa) po rozegraniu swojego najgorszego meczu w tegorocznych playoffach mecz wcześniej to czysty majstersztyk.

Czy jest sens, żebym pisał o Giannisie? Na zawsze pozostanie w najlepszych akcjach finałów w historii po bloku na Aytonie w G4 i game winning alley’u w G5. Do tego skromny jak zawsze, mający tylko jeden cel przed sobą – wygrać kolejny mecz i zdobyć upragnione mistrzostwo, które obiecał swojemu śp ojcu jeszcze w debiutanckim sezonie. A jeszcze nie tak dawno biegał na trening sprintem w środku zimy, a dwa lata temu przerodził się w bestię, której niż nie zatrzymamy.

Jeszcze do mnie nie dociera to, gdzie jesteśmy i jak wiele osiągnęliśmy w ostatnich latach. Odpadnięcie w finałach z Raptors dwa lata temu (po prowadzeniu 2-0) wyrwało kawałek serca i zostawiło sporych rozmiarów ranę, playoffy w bańce nie powinny się w ogóle liczyć, a teraz mamy nasz rok.

I mimo, że nie ma mnie tu już tak często, jakbym chciał być, nie mogę sobie pozwolić na zarywanie nocek i oglądanie meczów, pisanie zapowiedzi, recapów i plotek, nadal myśląc o koszykówce widzę Bucks. Odbija się na to codziennym życiu tak dobitnie, że nawet grając z młodym w piątkowe turnieje Fortnite, biegam jako endoszkielet T-800 z plecakiem w kształcie kosza Kozłów, który dostałem w prezencie od syna za bycie jego wingmanem na zawodach. Kładziesz się spać, budzisz rano, a Bucks nie są już horrorem z 15 wygranymi w sezonie, Monroe nie zarabia 50 baniek w trzy lata, zakrwawiona koszulka #12 już nie dręczy Kidda, Jabari Parker znowu na oba kolana, a Larry Sanders nie uśmiecha się do mnie szyderczo z tapety telefonu.

Jako kibic Bucks marzę o jednym od lat: „Niech ta trwająca od kilku sezonów koszykarska erekcja w Milwaukee skończy się w końcu jakiś happy endem, żebym mógł usiąść swobodnie w fotelu, wziąć telefon, podzwonić do kumpli i ponarzekać na to, jak to Bucks są czołowym zespołem w **ujowej lidze.”

Reklama

Od Shaqa dla LeBrona

Warto zobaczyć, w jaki sposób celebruje się urodziny w Cleveland. Shaq podarował Jamesowi nowego Phantoma, który kosztował zaledwie 434 tysiące dolarów. To wg dzisiejszego kursu dolara 1 milion 237 tysięcy oraz 20 groszy.

A co LeBron dostał od Varejao? Trójkę na wagę zwycięstwa w meczu z Atlantą (oddaną w ostatniej sekundzie akcji). Swoją drogą, nie wiem czy widzieliście jeden przekręt z zegarem, który miał miejsce pod koniec czwartej kwarty. Po nieudanej akcji Cavs, piłkę zebrali gracze Hawks i pobiegli do ataku. Problem był jednak taki, że sędziowie stolikowi nie wyzerowali 24sekundnika, tylko zostawili go na 14 sekundzie. W rezultacie, po 10 sekundach akcji, Hawks stracili piłkę, Cavs pojechali z kontrą zakończoną skuteczną dobitką Varejao spod kosza.

Nawet filmik już się pojawił.

Jak dodamy do tego ogólnie kiepskie sędziowanie zdecydowanie i kilka gwizdków z kosmosu, to wyjdzie nam kolejny mały koszykarski skandal.

Oscar Schmidt

38,387 punktów – oto dorobek punktowy z bardzo bogatej kariery niezapomnianego Kareem Abdul Jabbara. Czy zadawaliście sobie kiedykolwiek pytanie, czy znajdzie się kiedyś ktoś, kto będzie w stanie poprawić ten niesamowity wynik? Pewnie nie jeden raz…

Dopóki na parkietach NBA szalał Michael Jordan, dopóty jego fani po cichu właśnie na to liczyli. Szansę na to przekreśliły mu jego przerwy w grze. Obecnie spoglądamy ku Bryantowi i Jamesowi, ale przed nimi droga jeszcze bardzo daleka.

Był jednak ktoś, kto z dumą może mówić o tym, że jest lepszy w tym względzie od byłego centra Lakers. I to dużo lepszy! Co prawda nigdy nie zagrał w NBA, ale sądzę iż warto przyjrzeć się bliżej postaci Oscara Schmidta. Brazylijczyk według nieoficjalnych danych w ciągu swojej 26 letniej kariery zgromadził w sumie 49,703 punkty! Wynik ten doprawdy robi ogromne wrażenie i w dzisiejszych czasach zdaje się niemożliwy do poprawienia.

Czytaj dalej „Oscar Schmidt”

O (nie)przekładalności języka koszykówki słów kilka

Bycie tłumaczem to czasem cholernie katorżnicza praca, którą można porównać do wchodzenia pod stromą górę w czasie deszczu i wiatru prosto w twarz, gdzie z każdym kolejnym krokiem nie tylko czujemy przeszywający ból w całym ciele, ale również zdajemy sobie sprawę z tego, że nie jesteśmy nawet w połowie drogi na szczyt. Profesjonalny przekład wymaga nie tylko doskonałej znajomości języków, z którymi pracujemy, ale również podłoża kulturowego dwóch przekładanych światów. Zawsze, kiedy w czasie dyskusji o translatoryce dochodzi do tego zetknięcia się dwóch światów, pojawia się poważny problem: czy tłumaczyć bowiem z zachowaniem 100% znaczenia oryginalnego tekstu, czy też przełożyć go tak, aby był zrozumiały dla odbiorców w odmiennej kulturze? Sam niejednokrotnie stawałem twarzą w twarz z tym dylematem, który jednak stosunkowo szybko udawało mi się zażegnać (nie mniej mając na uwadze ten i wiele innych problemów z przekładem, w końcu dałem sobie spokój z profesjonalnymi tłumaczeniami z racji na potworną nudę, która jak złapie, to za żadne skarby nie chce puścić).

Czytaj dalej „O (nie)przekładalności języka koszykówki słów kilka”

Sława Rodmana ma zbawienny wpływ na wszystkich

„Nienawidzę tego” – zaczyna Dennis.

Czy jest coś, co w tym lubisz?

Rodman gada bez przerwy już od godziny. Przeklina. Śmieje się sztucznie, wyjątkowo głośno i długo. Zachowuje się tak, jak zachowywał się zawsze, kiedy chciał ukryć przestraszone dziecko żyjące wewnątrz jego wytatuowanego i kolorowego ciała. Jest przyzwyczajony do życia w centrum uwagi, tak więc śmiało wygłasza kazanie o tym jak to jest patrzeć z góry na potakujące głowy oraz wpatrzone w niego oczy. Po tym następuje długa przerwa.

Dennis, a czy jest coś, co lubisz w byciu sławnym?

„Tego, że nigdy nie jestem sam.” – odpowiada w końcu. Rodman jest jak bohater kreskówki, który zabawiał nas na wszystkich meczach. A bohaterowie kreskówek nie powinni się starzeć. Mimo to Rodman nosi całą swoją historię i wszystkie ostro zakrapiane imprezy na swojej pomarszczonej skórze i stara się zamaskować starość tatuażami, kolczykiem na wardze, czy kolczykami w nosie. Zawsze sprawiał wrażenie zabawnego, szalonego i nieco zagubionego, a my, przez dobrych kilkanaście lat, odbyliśmy wiele patologicznych tańców z jego demonami, dla czystej zabawy i czystego zysku. Ameryka użyła wszystkich jego najgorszych wad, a on wykorzystał największe wady Ameryki w ciągu swoich 50 lat, do których przecież szybko dobija.

Czytaj dalej „Sława Rodmana ma zbawienny wpływ na wszystkich”