Lloyd Neal był naprawdę świetnym facetem i gdyby nie kontuzje, można by powiedzieć, że był również świetnym koszykarzem. W 1978, kiedy był na szczycie kariery, zderzył się pod koszem z Mauricem Lucasem i złamał nogę w kolanie, co było trzecią (i decydującą) kontuzją tej części ciała. Co prawda latem próbował jeszcze wrócić do treningów, ale po rozegraniu czterech meczów zdecydował się na zakończenie kariery.
Piszę jednak o nim w tym dziale, ponieważ jego odwaga i wola walki były legendarne w Portland. Koledzy dali mu przezwisku „Lód”, ponieważ po każdym meczu owijał sobie kolana workami pełnymi lodu. Nikt też nie poddawał się rehabilitacji z takim zaangażowaniem jak on. Kiedy lekarz kazał mu robić 60 powtórzeń, on robił 600. Wszyscy go lubili, bo zdawał się nie przejmować bólem. Lubili go też, ponieważ był czarny, żył w małym miasteczku i, delikatnie mówiąc, nie był zbyt rozgarnięty. Przynajmniej tak uważali. Kiedyś, podczas bolesnej i długiej rehabilitacji powiedział do lekarza: „Może zamiast tego, powinienem zdecydować się na szachy” – a po chwili namysłu dodał: „chociaż wtedy, znając szczęście, na okrągło bolałby mnie mózg.”
Dodatkowo można powiedzieć, że Neal był bardzo szczerym i otwartym człowiekiem, który nie potrafił odmawiać pomocy innym. Jego koledzy z drużyny wprost uwielbiali po treningach słuchać jego rozmów telefonicznych z żoną:
„Nie, Marcia, nie… nie zrobię zakupów… Marcia, cholera jasna, nie… Jestem zawodowym sportowcem, przez dwie ostatnie godziny wypruwałem sobie flaki biegając po parkiecie i teraz nie mogę się nawet ruszać…. Nie, Marcia, protestuję… ok, dwa litry mleka, ćwierć masła, trzy opakowania pieluszek, dwadzieścia deko schabu… W porządku, Marcia…”
Jednak najbardziej znana anegdota związana z Lloydem dotyczy Jacka Nichsolsona, który już w tamtych czasach nieustannie przesiadywał koło ławki rezerwowych Lakers. W sezonie, kiedy Portland zdobyli mistrzostwo i grali w Los Angeles, Nicholson siedział kilka centymetrów od ostatniego zawodnika z ławki rezerwowych Blazers, którym akurat okazał się być Neal. Wszystko, co mówił Nicholson, każde narzekanie czy chwalenie Kareema i każde umniejszanie umiejętnościom Waltona, odbijało się jak echo w uszach Lloyda. W przerwie, kiedy gracze Portland schodzili już do szatni, koledzy Ice’a zapytali, czy zdawał sobie sprawę z tego, że siedzi koło wielkiej gwiazdy filmowej.
„Nie, kto to był?” – zapytał.
„Jack Nicholson” – ktoś odpowiedział – „niski facet, nie za wiele włosów.”
„Tak? Kto to jest?”
„Znany aktor. Grał w „Locie nad kukułczym gniazdem.”
„A, tak” – odpowiedział Lloyd – „słyszałem kiedyś o tym filmie. Wiem, kto to jest”
Koledzy z drużyny nie byli jednak do końca przekonani, czy Neal wiedział, kto to jest. Kiedy zaczęła się druga połowa, Nicholson dalej kibicował w znany nie tylko sobie sposób, co powoli zaczęło irytować Lloyda. W kluczowym momencie gry, kiedy Lakersi złapali wiatr w żagle a Kareem trafiał co się tylko dało, Walton wyskoczył w górę do bloku tak wysoko, że zbił hak Jabbara daleko w trybuny. Cała ławka Portland wstała z krzeseł. Podniósł się też Neal. Swój wielki, gruby, masywny czarny palec wskazujący skierował w kierunku malutkiego teraz Jacka Nicholsona. Dla wszystkich czas zatrzymał się nagle w miejscu, jakby starali się zapamiętać ten symboliczny moment, który mógł oznaczać nawet niezniszczalność całej drużyny Blazers. Nie pokona ich ani Kareem, ani Lakersi, ani tym bardziej mały aktorzyna Jack Nicholson. I wtedy Ice krzyknął z całej siły:
„I co teraz powiesz, pierdolona kukułko!!!!”
Ten moment stał się częścią historii Blazers. Symbolem triumfu. Od tego momentu, Jack Nicholson stał się po prostu „Człowiekiem Kukułką”.
Dodaj do ulubionych:
Lubię Wczytywanie…
Musisz się zalogować aby dodać komentarz.