Jest takie zdjęcie Wilta z Jamesem Baldwinem, zrobione na rogu ulicy Harlem. Wysoki, szczupły mężczyzna w garniturze i kapeluszu pochyla się nad dwa razy mniejszym od siebie pisarzem. Jeśli Chamberlain nie był przystojny to jednak można było odnieść wrażenie, że jego twarz była intrygująca: długie, wąskie brwi nad migdałowymi, święcącymi młodością i niespokojną ambicją oczami, wysokie kości policzkowe oraz jazzowy, odstrzałowy wąsik. Kiedy czegoś (kogoś) chciał, na twarzy malował mu się dziecięcy uśmiech, a głęboki baryton zamieniał się w delikatnie dudniący głoś DJ’a radiowego. W 1961, po powrocie z wygnania z Europy, to właśnie Baldwin napisał słowa, które ukierunkowały jego życie i które zapewne usłyszał Chamberlain. „Powiedziałem sobie, że zostanę pisarzem nie zważając na Boga, Szatana czy kolor skóry. Do tego będę wolnym człowiekiem. I oto jestem – zdany tylko na siebie. Teraz wszystko zależy tylko ode mnie.”
Chamberlain również nie patrząc na swój wzrost, kolor skóry czy sport który wybrał, wiedział czego chce. W 1962 jeździł białym Cadillaciem ze składanym dachem, ale tylko do momentu aż odebrał robionego na zamówienie na Wyspach Brytyjskich Bentley’a wartego $30.000, czyli prawie 6 razy więcej niż zarabiał przez rok przeciętny amerykański pracowanik. Zarobione przez rok grania w Globetrotters i trzy lata w Warriors pieniądze używał jako narzędzie do kreowania samego siebie. Po tym jak kupił rodzicom mieszkanie w zachodniej Filadelfii, dla siebie nabył 20 nowych garniturów, 13 par stylowych butów, Cadillaca oraz eleganckie i niezmiernie drogie mieszkanie w Central Parku. Rzut beretem od 401 Salford Street, na której się wychował. Rodzice dziewięciorga dzieci, William i Olivia Chamberlain, on majsterkowicz, ona zajmująca się pracami domowymi, nie mieli łatwego życia. Czasem musieli spać z dwójką, trójka a nawet czwórką dzieci w małej sypialni i codziennie o 5.30 rano czuli przejeżdżające obok ich wynajętego w biednej dzielnicy mieszkania tramwaje.
Młody Wilt bardzo często spotykał się z dyskryminacją. Raz, kiedy miał 4 latka, mama nie pozwoliła mu usiąść z przodu jadącego z Virginii do Filadelfi autobusu. „Ale mamo, przecież tamto miejsce jest wolne.” – protestował chłopiec w momencie, kiedy mama na siłę pchała go na koniec podzielonego rasowo autobusu. „Bądź grzecznym chłopcem i idź tam, gdzie prowadzi Cię mama.” – dopiero te słowa białego kierowcy przekonały go, żeby przestać stawiać opór, chociaż nie miał zielonego pojęcia, dlaczego nie mógł siedzieć tam, gdzie chciał.
Teraz jego nazwisko jest tak znane, że historyczny klub nocny Harlemu – Smalls Paradise – pozwolił mu wykupić część swoich akcji i w zamian za obecność na festiwalu umieścili nawet jego imię na reklamach. On to kochał. Kochał neony, kluby, kobiety, Jamesa Browna, Etta Jamesa, Redda Foxxa, luksusowe życie z muzyką jazzową w tle. Kiedy Wilton Norman Chamberlain pojawił się w swoim Smalls Paradise, wiele osób sugerowało, że jest właścicielem nie tylko tego klubu, ale i całego Harlemu, może nawet i Nowego Jorku. Jego obecność w klubie była zaznaczona przez białego Cadillaca zaparkowanego na rogu 135 ulicy. W środku Wilt krzątał się witając się z gośćmi, ubejmując ramieniem Toma „Snatcha” Sandersa z Boston Celtics i mówiąc do niego: „Dobrze Cię widzieć, Snatch. Usiądź, odpręż się i baw się dobrze.” Później Wilt wspominał te lata jako najlepsze w swoim życiu.
W „Małym Raju Dużego Wilta”, lider zespołu King Curtis pracował do późna w nocy, a ubrani w szykowne garnitury ludzie pojawiali się o każdej porze. Wszyscy mieli swoje pseudonimy: Duży Pete, Mały Pete, intelektualista zwany „Knowledge” („Wiedza”) i oczywiście prawa ręka Wilta – Charlie Polk, który był dla niego jak Robin dla Batmana. Chamberlain wielokrotnie wołał na niego Chollypolk. Mały i chudy jak patyk Polk był człowiekiem, który jak raz się do kogoś przyczepił, to nie można było go odciągnąć. Każde życzenie Wilta, czy to zanieść koszule do pralni czy odebrac przyjaciela jego żony z przystanku, Polk wykonywał z usmiechem na ustach. Kiedy w klubie pojawiała się jakaś piękna kobieta, Polk podchodził do niej i przedstawiając zainteresowania swojego szefa sprawdzał od razu jej „dostępność”. Poza tym, uwielbiał spędzać czas na scenie w klubie. Mimo, że nie umiał śpiewać ani tańczyć i lekko się jąkął, to zawsze był hałaśliwym i burzliwym mistrzem ceremonii. Jak dostał do ręki mikrofon, to nie przestał mówić, a siedziący koło niego Redd Foxx mógł tylko czekać i czekać na swoją kolej.
Foxx, wulgarny, rudawy komik, był ulubieńcem Harlemu. „Lindoln ma swoją głowę na wszystkich jednocentówkach, Roosevelt na dziesięciocentówkach, a ja po prostu chce mieć je wszystkie w dłoni.” – to było ulubione powiedzonko Redda. Foxx, nowa gwiazda w nocnych klubach (ale skalanie boskie dla cenzury), w Smalls Paradise pojawił sie po raz pierwszy w grudniu 1961 roku. W zadymionych i dusznych klubach, Foxx zawsze postępował wedłuch swojej zbreźnej rutyny, opowiadając żarty i historię kompletnie nie zważał i nie bał się tematów taboo, takich jak seks czy rasism.
Smalls Paradise było legendarnym klubem połowy lat ’90, w którym kelnerzy tańczyli i jeźdźili na wrotkach z tacami trzymanymi wysoko w górze. Wielu uważało to miejsce jako najgorętsze miejsce w Harlemie. Chamberlain od dawna chciał mieć swój własny klub nocny, miejsce, w którym mógłby w pełni wykorzystywać swoją sławę. Nawet już w wieku 16 lat jego największy rywal z West Philadelphia High – Ray Scott – dostrzegł go raz na tańcach w O.V. Catto Elks Lodge w Filadelfii i zaskoczyło go, w jaki wyluzowany i pełen pewności siebie sposób Wilt wywijał na parkiecie. Wilt jednak znał historię innych czarnoskórych atletów, którzy byli właścicielami klubów nocnych w Nowym Jorku. W latach dwudziestych właścicielem Club Deluxe był profesjonalny boxer Jack Johnson, bardzo kontrowersyjna i znienawidzona przez białych reporterów postać, głównie dlatego, ze dwa razy ożenił się z białymi kobietami. Później nawet trafił do więzienia za pogwałcenie Mann Act (wywiózł białą kobietę poza granice stanu). W czasach Wilta tacy ludzie jak Joe Louis czy Ray Robinson użyczyli swoich imion i pieniędzy do klubów (pierwszy do „The Brown Bomber”, drugi natomiast do „Sugar Ray’s”).Wilt nie był jednak zafascynowany klubowym życiem i to nie to sprawiło, ze wiosną 1961 kupił Smalls Paradise. Codziennie ćwiczył, zawsze dawał z siebie 100% możliwości, rzadko pił czy palił (przed jednym z wyjazdów do Atlantic City, jego przyjaciel Cal Ramsey próbował podnieść jego torbę, jednak okazał się być za ciężka. Jak ją otworzył to zobaczył, że Wilt wiózł ze sobą….hantle). Co więc go przyciągnęło do klubu? Przede wszystkim chęć odkrycia nowej drogi w życiu.
W spokojne dni babtyści z Kościoła Abisyńskiego pojawiali się w niedzielne wieczory na kolacje. Jednak w pozostałe wieczory klub był odzwierciedleniem osobowości swojego właściciela: pełny energii i entuzjazmu. „The Twist” Chubby’ego Checkera nie był jeszcze krzykiem mody a mimo to wtorkowe pokazy Twista zawsze przyciągały komplet publiczności do Wilmac Room. Limuzyny i taksówki wożące bogatych białych ludzi stawały przed wejściem w trzech rzędach. „Możliwość ponownego spotykania się w tym samym klubie gdzie bywali ich ojcowie było niesamowicie ważne dla tej nowej generacji szukających zabawy białych ludzi. A kasy Wilta chodzą jak szalone, zupełnie jak ludzie na parkiecie.” – pisał magazyn Ebony. Tłum był wyrafinowany, sama elita, połączona w jedność w klubie w Harlemie. Wśród ludzi uśmiechających się do kamery w czasie wtorkowego Twista byli m.in.: komik Jack Carter, saksofonista Cannonball Adderly z aktorką Olgą James, Rockefeller, Astor, Edward Smalls (były właściciel, który sprzedał klub w 1955), ambasador Grecji w Stanach Zjednoczonych, piosenkarz Lloyd Prince, no i oczywiście Wilt Chamberlain.
Pod wrażeniem klubu byli również inni czarnoskórzy zawodnicy NBA. Podziwiali oni nie tylko jego wysoki styl, ale głównie bystrość Chamberlaina jesli chodzi o sferę biznesową. Uważali Smalls Paradise za miejsce, które koniecznie trzeba odwiedzić, tak samo jak „Jocks” i „Red Rooster”. Willie Naulls i Johnny Greer byli stałymi bywalcami w Smalls. Nie raz można tam było spotkac KC Jonesa czy Billa Russella z Celtics.
Tutaj, w Harlemie, Wilt Chamberlain był człowiekiem, którego znali wszyscy biali sąsiedzi. Łatwo potrafił przebić się przez rasową sieć, nazwaną kiedyś przez Du Boisa „Czarnym światem za zasłoną”. To tutaj był teatr Apollo, Big Apple bar, The Harlem Moon, Lickity Split oraz sklep monopolowy Roy’a Campanelli. Okolica była trzydzieści lat za swoimi czasami: nie było to centrum intelektualnego życia. Harlem był nieustannie nękany przestępczością, narkotykami, pustymi wystawami oraz miejską rozpaczą i pustką połączoną z napięciem rasowym i frustracją. Jednak ulica klubowa dalej miała swój dawny błysk. Neony błyszczały, ludzie chodzili z klubu do klubu. W Red Rooster, gdzie we wczesnych latach ’50 rządził Willie Mays, można było spotkać kongresmana Adama Claytona Powella otoczonego swoimi zwolennikami. Skaczący po różnych klubach ludzie mogli spotkać komika Nipsy Russella w Baby Grand na 125 ulicy, zatrzymać się w Sugar Ray na 126 a później przejść sześć bloków dalej do Count Basie. Zaraz koło niego, na 132 był Shalimar – klub nocny z salonem piekności. Kiedy debiutujący w Knicks obrońca Sam Stith, mieszkaniec Harlemu, wychodził do klubów, nikt nie zwracał na niego mimo tego, ze ubrany był w najdroższe ubrania. Kilka lat wcześniej Stith, przed pólnocą, zabrał swoją dziewczynę do Shalimar, żeby ułożyła sobie włosy. Skończyła o 3 nad ranem. Kiedy na nią czekał do klubu wszedł elegancko ubrany handlarz. Stanał w drzwiach i krzyknął: „Garnitury!”. Patrząc na gracza Knicks zapytał: „Jaki rozmiar?” – „42” – usłyszał z powrotem, po czym zadał to samo pytanie do człowieka siedzącego koło Stitha. „Będę za godzinę”. Stith popatrzył na zegarek. Była pierwsza w nocy. Po godzinie wrócił handlarz z garniturem w ręku. Stith go nie kupił, za to skorzystał ten drugi facet. Po kolejnych 60 minutach Stith zabrał swoją dziewczynę do restauracji na kurczaka i gofry. Idealny sposób na zakończenie nocy, bądź też na początek nowego dnia.
W tym żywym środowisku, klub Chamberlaina był jednym z jaśniejszych punktów. W czasie wieczorów Twista popijawa była tak wielka, że miejscowy dziennikarz Jesse H. Walker pytał: „Czy to się nigdy nie skończy?” W Harlemie Jackie Robinson był współgospodarzem imprezy na cześć gubernatora Nowego Jorku Nelsona Rockefellera, a Malcolm X chodził w swoim czarnym garniturze i idealnie wypastowanych czarnych butach po okolicznych ulicach. Wilt Chamberlain orbitował tu po samodzielnie ustalanych drogach. Jeśli Filadelfia była jego miejscem pracy, tak Harlem był jego domem. Poruszał się w czarnym świecie, dzieląc życie z białymi. Każdej nocy w NBA grał dla białego właściciela, przed biała publicznością. Tu, w Małym Raju Wielkiego Wilta, otoczony był ikonami z czarnego lądu, a biali przychodzili do niego. Do jego miejsca.
Mecz z Hershey rozegrany 2 marca niewiele znaczył dla Wilta…no może poza kolejnym piątkiem poza Harlemem. Cały czwartkowy wieczór i piątkowy ranek spędził robiąc to, co najbardziej kochał – radując się zdobyczami swojej sławy. O 6 rano odstawił dziewczyne z którą spędził noc do domu w Queens i dopiero wtedy zaczął myśleć o Hershey. 170 mil do Czekoladowego Miasta pokonał samemu.
Jedna rzecz kusiła jednak Wilta w Hersey. W sezonie 1961/62 zbliżał się do przekroczenia bariery 4000 punktów. Do tego czasu nikomu nie udało się nawet przekroczyć 3000. Poprzedniej niedzieli, Wilt rzucił przeciwko Knicksom 67 punktów, dwa dni później w St.Louis zdobył 65 oczek i poprowadził swój zespół do zwycięstwa nad Hawks Bobby’ego Pettita. W środę poniżył debiutującego centra Walta Bellamy’ego oraz jego Chicago Packers zdobywając 61 punktów i blokując 12 rzutów dobrze zapowiadającego sie młodego środkowego. Również w tej grze zdobył 13 z 17 rzutów wolnych, które przez cała karierę były jego piętą achillesową. Chamberlain, który kochał statystyki (szczególnie swoje) potrzebował więc zdobyć 237 punktów w pięciu meczach aby przekroczyć niewyobrażalną barierę 4000 punktów.
W pogoni za statystykami, Wilt zrewolucjonizował gre, tak samo jak Babe Ruth zmienił baseball w latach dwudziestych. Gadatliwy Ruth po raz pierwszy zaliczył home run, a Wilt co noc popisywał się wsadami, które w tamtych czasach wciąż były rzadkością. I nie chodzi tu o to, że ówcześnie zawodnicy nie byli w stanie tego zrobić – to po prostu nie było w modzie. Tradycjonaliści sugerowali, że pakowanie było przejawem egoizmu, nieumiejętności rzucania oraz braku chęci do zespołowego grania. Będąc drugim co do wielkości koszykarzem w NBA (Swede Halbrook miał 220cm), Wilt łamał tradycję pakując z charakterystyczną dla siebie regularnością. Do tego był uważany za finezyjnego gracza, popisując się rzutami kelnerskimi czy dobitkami z powietrza. Z dużą siła pakował tylko w momencie, kiedy denerwowały go nadmiernie używane przez obrońców łokcie.
Tak jak Ruth ze woimi 52 home runami w 1920 wyniósł baseball ponad martwą strefę, tak Wilt łamał wszelkie ograniczenia punktowe. Raz w Medison Square Garden popisał się nawet typową dla Rutha prowokacją: posłał chłopca od piłek po dwa hot-dogi, po czym siedząć na ławce przed meczem ze spokojem je zjadł. I tak jak Babe, Wilt zawsze zwracał uwagę na kobiety siedzące w trybunach. Żonaty Ruth zawsze chwalił się swoim kolegom z zespołu: „Powinniście widzieć tą mężatkę z którą umówiłem się wczoraj w nocy. Co za ciało. Idealna.” Kawaler Chamberlain był nieco bardziej spokojny w związkach miłosnych zimą 1962 roku. „Widzisz tą blondynkę siedzącą za koszem?” – szeptał do sędziego siedzącego za stolikiem w czasie spotkania. Po czym podniósł brew i dodał: „Załatw mi jej numer.”
org. art.: The Dipper in Harlem
tłumaczenie: Dawid Księżarczyk
Wycinek z książki Gary’ego M. Pomerantza p.t.: Wilt, 1962.
WILT TO SZUJA
PolubieniePolubienie