Maurice Stokes – najlepszy zawodnik, o którym nie słyszeliście


Red Auerbach powiedział o nim, że był Magiciem Johnsonem przed narodzinami Magica.

Oscar Robertson powiedział, że jak na gracza który miał 204cm wzrostu i ważył 109kg był lepszym strzelcem i zbierającym niż Elgin Baylor.

Bob Cousy nazwał go Karlem Malone, tyle, że grającym z finezją i przyznał, że to on był pierwszym prawdziwym atletycznym silnym skrzydłowym.

Bobby Wanzer, członek Galerii Sław powiedział, że „był marzeniem każdego trenera. Gdyby jego życie potoczyło się inaczej, mógłby być jednym z 10 najlepszych zawodników w historii.”

Gene Shue opisał go jako uwielbiającego rywalizację, twardego i nieustępliwego.

Mowa o prawdopodobnie najlepszym zawodniku, o którym nigdy nie słyszeliście…

Maurice Stokes był dystyngowanym i spokojnym mężczyzną poza parkietem, często nosił tweedowe marynarki i okulary w szerokich i grubych oprawkach. Na parkiecie jednak zamieniał się w silną bestię, która walczyła o każdą piłkę i nie bała się pojedynku z żadnym przeciwnikiem. W całej swojej karierze w NBA notował średnio 16,4 punktów, 17,3 zbiórek i 5,3 asyst, do tego w każdym sezonie swojej zawodowej kariery został wybierany do Meczu Gwiazd. Był pierwszym prawdziwym „potrójnym zagrożeniem” (punkty, zbiórki, asysty) i być może jednym z najbardziej utalentowanych koszykarzy we wczesnej historii NBA. Istnieje jednak wielka szansa, że dowiedzieliście się o nim po raz pierwszy z tego artykułu.

Maurice urodził się 17 czerwca 1933 roku w bardzo biednej rodzinie w Rankin, w stanie Pennsylwania. Jego ojciec pracował w hucie stali a matka zajmowała się domem. Kiedy Mo miał 8 lat, jego rodzina – rodzice, dwóch braci i siostra – przeprowadzili się do Pittsburga, gdzie Mo zapisał się do Westinghouse High School. W szkole była oczywiście drużyna koszykarska, którą Maurice doprowadził do mistrzostwa miasta dwukrotnie w latach 1950-51. Razem ze swoim przyjacielem Edem Flemingiem byli współkapitanami drużyny oraz jedynymi czarnoskórymi zawodnikami w wyjściowej piątce. Po zajęciach zawsze chodzili do Homewood Park, gdzie spędzali resztę dnia na graniu z innymi chłopakami z miasta. W tym czasie jego mentorem był Chuck Cooper, pierwszy czarnoskóry zawodnik w historii wybrany w drafcie (przez Boston Celtics w 1950. Tutaj błyskawiczna dygresja: w dzień wyboru właściciel C’s zapytał ówczesnego trenera Waltera Browna: „Walter, nie widzisz tego, że on jest kolorowy?” Na co trener odpowiedział: „Nie interesuje mnie czy jest kolorowy, czarno-biały, w paski czy w kropki. Boston Celtics wybiorą Chucka Coopera!”). Cooper, jeszcze zanim został zawodnikiem NBA, często zapraszał Maurice’a na pojedynki w Mellon Park, gdzie mecze rozgrywały się bez przerwy od zmierzchu do świtu. Grało się jedynie do 10 punktów, dlatego drużyny bardzo szybko się zmieniały. Fleming wspomina, że momentami asfalt tak bardzo się nagrzewał, że trzeba było ściągać buty. Ważną cechą charakterystyczną tego boiska było to, że czarni i biali zawodnicy gromadzili się tam w proporcjach 2:1. Często dochodziło do niemałych spięć na tle rasowym.

Maurice i Ed wiedli życie młodych gwiazd. Po wygraniu drugiego mistrzostwa miasta, pojechali razem Coopera, gdzie zjedli pyszny obiad przygotowany przez jego żonę, posłuchali Jazzu i R’n’B i, co najważniejsze, wsiedli w jego Oldsmobile’a 98 z otwieranym dachem żeby zaimponować dziewczynom na mieście. Cooper opowiadał im nie tylko o tym, jak wielka była segregacja rasował w lidze, ale również o tym, jak ciężko się żyje w kółko podróżując. Maurice’owi to jednak nie przeszkadzało, bo wywodził się z tak biednej dzielnicy Pittsburga, że segregacja rasowa widoczna była wszędzie: w restauracjach, kinach czy nawet na basenach. Dopiero w 1947, po kilku protestach i pikietach, właściciele sklepów zgodzili się na zatrudnianie czarnoskórych kasjerów, ale nadal Murzyn nie mógł przymierzać ubrać. Koszykówka była więc jedyną szansę ucieczki do w miarę normalnego życia.

Po zakończeniu liceum, Maurice poszedł do St Francis w Loretto. Była to mała uczelnia, w której uczyło się nieco ponad 700 osób, ale był to za to jeden z pierwszych katolickich uniwersytetów w USA i pierwszy franciszkański. Stokes nie potrzebował dużo czasu, aby własnoręcznie zamienić drobne St Francis w koszykarską potęgę. Już w trzecim meczu przeciwko Villanova zdobył 32 punkty i miał 28 zbiórek. Maurice był tak dobry jako pierwszoroczniak, że w drugim roku nikt już nie chciał z nimi grać. Zakończyli pierwszy sezon z bilansem 23-7, a w kolejnym udało im się umówić tylko 17 spotkań, bo większość bała się pojedynków ze Stokesem. W trzecim roku Stokes rzucał średnio 23 punkty i zbierał 22 piłki na mecz i poprowadził St Francis do 22 wygranych w 31 meczach. Doskonałe indywidualne jak i drużynowe osiągnięcia spowodowały, że drużyna dostała zaproszenie do udziału w National Invitation Tournament (NIT był wtedy o wiele większy, niż dzisiejsze NCAA). Co prawda przegrali już w ćwierćfinale, ale Maurice został wybrany MVP turnieju, po tym, jak w ostatnim meczu rzucił 34 punkty i miał 24 zbiórki. Na ostatnim roku, nie dość, że został wybrany do drużyny All-American, to jeszcze poprowadził „Franków” do 4 miejsca w NIT. Jego zespół przegrał po dogrywce 79-73 z Dayton, ale Maurice zapisał się w kartach historii zdobywając 43 punkty i zbierając 19 piłek z tablic, co do dziś jest jednym z najlepszych indywidualnych występów zawodników uniwersytetu w Medison Square Garden.

Po doskonałej karierze na uniwersytecie (gdzie zdobywał średnio 22 punkty i 24 na mecz), dostał ofertę od Harlem Globetrotters, wartą astronomiczną na tamte czasy sumę 15.000 dolarów. Musiał ją jednak odrzucić, bo Rochester Royal’s (dziś Sacramento Kings), wybrali go z 2 numerem w drafcie 1955 roku. Dodatkowo Royal’s sprowadzili do drużyny jego przyjaciela Eda Fleminga, a w drugiej rundzieJacka Twymana, z którym wspólnie raze grali w Mellon Park. Nie muszę chyba dodawać, że Fleming i Stokes byli pierwszymi czarnoskórymi graczami w historii Royal’s, prawda?

W swoim debiucie w NBA Stokes miał 32 punkty, 20 zbiórek i 8 asyst. Przypominam, że to wszystko działo się w czasach, gdzie takie statystyki wydawały się być prawie niemożliwe do osiągnięcia. W sumie w pierwszych trzech meczach zdobył 75 punktów, 60 zbiórek i miał 19 asyst. Jednak sezon debiutancki zawsze jest ciężki dla zawodników, nie mówiąc już o Murzynach. W pierwszym meczu został kopnięty w twarz, ale mimo to kontynuował grę. W kolejnych dwóch tygodniach był tak często bity na parkiecie, że w końcu musiał iść odpocząć na liście kontuzjowanych. Nigdy się nie jednak nie poddał. Kiedy w meczu z Celtics został wypchnięty w trybuny, nie krępował się i w kolejnej akcji zrewanżował się swojego agresorowi sprzedając mu mocnego łokcia w żebra (też zachowanie na tamte czasy niespotykane, żeby Murzyn śmiał w ogóle podnieść rękę na białego). Po tym spotkaniu Auerbach powiedział: „Stokes nie jest debiutantem. On już był gotowy do gry w lidze jak był na uniwersytecie. Zobaczycie, nic go nie zatrzyma”. Jak można się domyślać, Maurice otrzymał nagrodę Debiutanta roku za sezon 1955-56, zdobywając średnio 17 punktów i zbierając 16 piłek na mecz (najwięcej w lidze). W jednym meczu udało mu się nawet zanotować 38 zbiórek.

W kolejnym sezonie Stokes ustanowił nowy rekord ligi pod względem sumy zbiórek – 1256 (średnio 17,4 na mecz). Oprócz tego zdobywał po 17 punktów w meczu i rozdawał ponad 6 podań. Powoli zaczęto mówić, że Stokes, razem z innymi czarnoskórymi zawodnikami, zaczęli rewolucję w lidze, głównie przez to, że grali bardzo dobrze w obronie. Trzeci sezon zaczął od przenosin do Cincinnati, gdzie grając przed jeszcze większą widownią notował jeszcze lepsze statystyki. Zbierał 18 piłek na mecz (lepszy od niego był tylko Bill Russell), miał ponad 6 asyst (gorzej tylko od Boba Cousy’ego i Dicka McGuire) i rzucał prawie 17 punktów (TOP-15 ligi). Był nie tylko najlepszym podającym w drużynie, ale i pierwszym centrem w historii, który jako pierwszy zawsze biegał do kontry, wyprowadzając piłkę jak Magic Johnson.

12 marca 1958, grając ostatni mecz sezonu zasadniczego przeciwko Minneapolis Lakers, Maurice walczył o zbiórkę z Vernem Mikkelsenem jak tysiące razy wcześniej. Tym razem jednak, wyskoczył tak niefortunnie, że upadając na parkiet uderzył głową w parkiet tak mocno, że stracił przytomność. Pomogły mu dopiero sole trzeźwiące. Pisałem wcześniej, że Mo był twardzielem, dlatego nie powinno Was dziwić, że wstał, otrzepał się i grał dalej. Co więcej, był najlepszym strzelcem w meczu, zdobywając 24 punkty. Po meczu, zawodnicy udali się prosto na dworzec, gdzie czekała ich całonocna podróż pociągiem do Detroit. Dla Stokesa miał to być pierwszy w karierze mecz w play-offach. Pół godziny przed pierwszym gwizdkiem, Mo poczuł mdłości i zaczął wymiotować. Wszyscy myśleli, że to tylko wirus i zaczęli się martwić tym, czy będzie miał tyle siły, żeby zagrać w meczu. Ledwo słaniający się na nogach Stokes w meczu wystąpił, ale był nieobecny duchem i ciałem. Miał tylko 12 punktów i 15 zbiórek. Po przegranej, drużyna wsiadła w autobus i pojechała na lotnisko. Po 10 minutach lotu do domu, Stokes znowu poczuł się fatalnie.

„Czuję, jakbym miał umrzeć.” – powiedział Dickowi Rockettsowi.

Po 45 minutach lotu zaczął się trząść i wić. Był cały spocony. Nagle opadł na podłogę, jego oddech stał się płytki i rwany. Kiedy stewardesa podała mu tlen, Maurice słabym głosem poprosił, żeby go ochrzcić, żeby mógł umrzeć jako Katolik. Rytuału dokonał (oczywiście nieoficjalnie), kolega z drużynyRichie Regan. W tym tragicznym momencie, samolot był o około 90 minut drugi od Cincinnati, dlatego pilot zdecydował się na awaryjne lądowanie w Ohio.

Na lotnisku czekała już karetka, która błyskawicznie zawiozła Stokesa do szpitala. Jak później powiedział lekarz operujacy Maurice’a, to, że w ogóle przeżył lot zawdzięczna jedynie pielęgniarce Jeanne Phillips, która doskonale zajęła się nim w samolocie. Jak się okazało, upadek na parkiet spowodował dużego guza na mózgu, który jeszcze dodatkowo napierał na czaszkę przez wysokie ciśnienie w kabinie samolotu. W szpitalu opuchlizna ciągle się zwiększała, na tyle, że Maurice przestał chodzić, mówić i nie mógł w ogóle się ruszać. Do tego miał 43 stopnie gorączki i leżał obłożony lodem, sparaliżowany, nieprzytomny, czekający na śmierć. Co chwila przebudzał się na krótki moment, tylko po to, żeby pewnie zastanowić się, czy uda mu się jeszcze kiedyś otworzyć oczy. Wcześniej zastanawiał się nad tym, czy koszykówka pozwoli mu w końcu wieść normalne życie, a jak się okazało, ten sam sport spowodował, że nie mógł samodzielnie jeść, siedzieć, chodzić ani mówić. Umarły nadzieje na sławę i pieniądze. Pojawiło się marzenie ponownego stania na nogach o własnych siłach. I to w wieku zaledwie 24 lat.

Kiedy okazało się, jak poważna jest kontuzja Stokesa, właściciele drużyny nie tylko odmówili przedłużenia kontraktu, ale również opłacenia ubezpieczenia oraz kosztów leczenia. Droga operacja, ciągnąca się hospitalizacja, spadła więc całkowicie na barki jego rodziny. Maurice przez dwa i pół miesiąca był w stanie krytycznym. Jego matka momentami nie jadła przez kilka dni dziennie, bo nie miała za co. Szpital nie dostawał pieniędzy za leczenie, a pielęgniarki powoli zaczynały odchodzić od Mo, bo nie dostawały żadnej wypłaty. Koszt sali w szpitalu to 20$ dziennie. Trzy pielęgniarki to kolejne 36$ co dzień. Do tego doszły jeszcze koszty niesamowicie drogich leków, które utrzymywały go przy życiu. Mo nie mógł żyć bez stałej opieki 24 godziny na dobę, przez co rocznie rodzina potrzebowała ponad 100.000 dolarów.

To były jeszcze czasy, kiedy zawodnicy nie byli objęci ubezpieczeniem. Do tego, nie było możliwości, aby zapłacić za koszty leczenia obcej osoby, dlatego pomoc ze strony kolegów z drużyny również odpadała. Na najlepszy pomysł wpadł Jack Twyman, który po konsultacjach z prawnikiem, postanowił obejść głupie prawo i adoptować Stokesa i stać się jego legalnym opiekunem. W ten sposób udało mu się opłacić koszty leczenie oraz utrzymania przyjaciela, a kiedyś wielkiego rywala z Mellon Park.

Dopiero kiedy Maurice wybudził się ze śpiączki, można było w pełni ocenić ubytki na jego zdrowiu. Kiedy lekarze zaczęli go diagnozować zdali sobie sprawę, że pozostały mu poczucie humoru – zawsze jak powiedzieli jakiś żart, Stokes wydawał z siebie pusty, szarpany dźwięk, inny niż oddech, który definitywnie był pozostałością po śmiechu. Później lekarze uświadomili sobie, że śmiech był taką samą automatyczną reakcją jak oddychanie, kaszlenie czy mruganie oczami. Kiedy wbijali mu igły w ciało, Mo krzywił się w bólu. Diagnoza była więc taka, że mózg był w pełni sprawny, jednak ciało nie reagowało na żadne polecenia wysyłane przez mózg. Uszkodzenia, jak wtedy mówiono, w 95% pozbawiły go możliwości poruszania się.

Twyman przychodził do Stokesa każdego dnia. Czarnoskóry center dalej nie mógł mówić, jednak jego mózg był w pełni sprawny. Porozumiewali się więc przez mrugnięcia – jedno na „tak”, dwa na „nie”. Później Twyman wymawiał litery i czekał, aż Stokes mrugnie przy którejś z nich – w ten sposób ze sobą rozmawiali. Determinacja, z jaką Maurice walczył o zbiórki przekładała się na chęć powrotu do normalnego życia. Zaczął bolesną rehabilitację nóg polegającą na ponownym ożywieniu komórek nerwowych w mięśniach i stawach. Wykręcano mu kostki i kolana licząc na to, że skoro czuje ból (co było widać po grymasach na twarzy), to mózg może również „przypomnieć sobie” jak kontrolować te części ciała.

Mimo że co jakiś czas przechodziły go dreszcze, a palce nie zawsze robiły, to, co chciał, Maurice w końcu nauczył się ponownie poruszać, jeść, malować, lepić ceramikę, pisać na maszynie (przez trzy mozolne lata udało mu się napisać autobiografię, która do dziś nie została opublikowana), a także mówić. Po latach terapii w potwornych bólach, udało mu się nawet małymi krokami przejść kilka metrów po szpitalnym korytarzu – na końcu zawsze czekał na niego mały kosz, żeby mógł zakończyć wędrówkę slam dunkiem.

Stokers nigdy tez nie stracił swojego poczucia humoru. Kiedyś Jack dla żartów powiedział:„Dobrze, że skurczybyk ma takie problemy z mówieniem, bo inaczej nie dałoby się go zamknąć.”Na co Mo szybko wystukał na maszynie: „Czasem lepiej jest siedzieć cicho i pozwolić ludziom myśleć, że jesteś głupi, niż otworzyć usta i rozwiać wszelkie wątpliwości.” Twyman był przy Stokesie praktycznie cały czas i mimo tego, że zarabiał ponad 20.000 dolarów rocznie, wiedział, że utrzymanie przyjaciela przy życiu kosztuje rocznie pięć razy więcej. Szukał więc stale jakiś sposobów na zebranie dodatkowych pieniędzy. Najpierw udało mu się przekonać gwiazdy NBA żeby zagrały mały mecz gwiazd w Cincinnati, z którego (po podatku) udało się uzbierać 10 tysięcy. Udało mu się też umówić z producentem sosu do spaghetti, żeby dochód ze sprzedaży pierwszych 700 sztuk w nowo otwartym sklepie w Cincinnati przeznaczyć na fundację Maurice’a. Kolejne 4,700 wpłynęło do kasy. Nawet dziennikarze w całym kraju włączyli się w akcję harytatywną. Dzieci wysyłały jedno centówki do redakcji, jakaś kobieta przesłała 5 dolarów z dopiskiem „on potrzebuje ich bardziej niż ja”, a inny mężczyzna przesłał 100 dolarów i napisał: „w jakim innym kraju świata znajdziecie Żyda, który wysyła pieniądze do Katolickiej gazety żeby pomóc Murzynowi?” Jak się okazało, Twyman oprócz czeków otrzymywał też wiele listów z pogróżkami od rasistów, którzy nie mogli zrozumieć, dlaczego biały człowiek robi tak wiele dla Murzyna.

Kiedy pieniądze po raz kolejny skończyły się w 1958, Twyman zorganizował kolejny mecz pokazowy który pozwolił zebrać 10 tysięcy. Jak się okazało, mecze te stały się coroczną tradycją. Zmieniono nawet nazwę na Maurice Stokes Game i brały w nim udział prawdziwe gwiazdy: Russell, Embry, Robertson, Jabbar, Dr. J, Pistol Pete… Nawet Chamberlain raz przerwał wakacje w Paryżu, wsiadł w prywatny samolot, zagrał mecz i wrócił do Francji. Stokes był tak wdzięczny wszystkim koszykarzom biorącym udział w tych meczach, że spędzał kilka tygodni na lepieniu porcelanowych popielniczek, które później wręczał im w prezencie. Kilka tygodni oczywiście zajmowało mu zrobienie jednej sztuki…

Stokes spędził swoje ostatnie lata w szpitalu. Wiele znanych osób albo go odwiedzało, żeby dodać otuchy, albo zbierało dla niego pieniądze. Największy zaszczyt dosięgnął go jednak ze strony St Francis, którzy na jego cześć nazwali swoją salęStokes Athletic Center. Z biegiem czasu, brak aktywności fizycznej pozbawił Stokesa mięśni nie tylko z masywnych barków, rąk czy nóg, ale przede wszystkim osłabił jego serce. 31 marca 1970 roku Mo przeszedł zawał serca, w rezultacie którego zmarł kilka dni później – 6 kwietnia. Miał 36 lat. Jego pośmiertne życzenie zostało spełnione i został pochowany na cmentarzu w campusie St Francis. W swoim testamencie przekazał połowę swojego majątku szkole.

Kariera Jacka Twymana w NBA trwała do 1966 roku; do tego czasu zdobył w sumie prawie 16 tys. punktów dla Royals, a jego numer „27” został zastrzeżony i powieszony pod kopułą hali obok „12” Stokesa. Maurice został szybko zapomniany – głównie przez to, że Royals mieli nowe gwiazdy: Robertsona i Lucasa. Twyman jednak nigdy nie zapomniał o przyjacielu. Kiedy w 1982 Jack został przyjęty do Galerii Sław, nie mógł przestać myśleć o tym, że to Stokes bardziej należy do tego miejsca. Bezustannie zgłaszał kandydaturę Maurice’a, zdając sobie sprawę z tego, że im dłużej mu się nie udaje, tym mniejsze są szanse na jego przyjęcie.

W 1973 roku, kiedy osoby odpowiedzialne za Galerię Sław przestały dzwonić, odezwały się telefony z Hollywood. Historia Maurice’a została przeniesiona na duże ekrany pod tytułem Maurie, a piosenkę tytułową nagrał sam Frank Sinatra. Film niestety nie odniósł większego sukcesu i szybko zszedł z ekranów. Twyman był też zawiedziony zakończeniem filmu, gdzie wycięto smutną śmierć Maurice’a zastępując ją nieco przyjemniejszym obrazkiem – Stokes umarł w szpitalnym łózku, oglądając w TV mecz Lakersów, który jednocześnie był pierwszym spotkaniem komentowanym przez Twymana. Na szczęście, Twyman w końcu dopiął swego, jeśli chodzi o Galerię Sław. 44 lata po rozegraniu swojego ostatniego meczu, w którym słaniając się na nogach zebrał 15 piłek po czym zapadł w śpiączkę, Stokes został dołączony do grona najwybitniejszych koszykarzy. Tak więc w 2004 roku, Twyman razem z Oscarem Robertsonem odebrali nagrodę w imieniu Mo, a samego zawodnika przedstawił Bob Pettit.

Smutna historia koszykarza, który nigdy nie doczekał nagród MVP, milionów dolarów i równości rasowej, koszykarza, którego nazywano „Magiciem Johnsonem przed Magiciem Johnsonem” i „Karlem Malone z finezją”, dobiegła w końcu szczęśliwego zakończenia.

na podstawie:
SLAM Magazine, Sports Hollywood, Royals History i Cincypost

Reklama

Skomentuj

Proszę zalogować się jedną z tych metod aby dodawać swoje komentarze:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie z Twittera

Komentujesz korzystając z konta Twitter. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s

Ta witryna wykorzystuje usługę Akismet aby zredukować ilość spamu. Dowiedz się w jaki sposób dane w twoich komentarzach są przetwarzane.