Derrick Rose – ktoś więcej niż MVP


Dawid Księżarczyk

Cholera, dziwny jest ten sezon. Wyjątkowo snu z powiek nie spędza mi martwienie się o łokieć i plecy Boguta, czy kolana Redda. Nie pamiętam, kiedy ostatni raz miałem tak mało Bucks-centryczny sezon od czasów post Ray Allenowskich Kozłów. W tym roku, jak w wypalonym małżeństwie, serce patrzy na swoją starą miłość, ale już bez iskry w oczach. Te skierowane są w całości na coś atrakcyjnego, coś nowego i dawno zapomnianego. W moim przypadku uwaga w całości skierowała się na Chicago, gdzie wiatry znowu zaczynają wiać w sprzyjającym kierunku. Zdaję sobie sprawę z tego, że pisanie o nich nie jest teraz niczym oryginalnym, bo na dobrą sprawę jest to główny temat przewijający się w tym sezonie oprócz Miami i Gortata. Ale patrząc na to, co Thibodeau zrobił ze swoimi zawodnikami oraz na to, jak Rose dyryguje atakiem Byków, nie mogę momentami powstrzymać się od pochwał.

No właśnie, ten Rose. Dawno nie było zawodnika, który dodałby coś nowego do stałego już rytuału oglądania meczów. A Derrick działa zawsze na prawie wszystkie zmysły – głównie jak się rozpędza. Czasem wśród gwizdków sędziów i pisków butów na parkiecie da się usłyszeć świst powietrza, czy zobaczyć małe zawirowania powietrza koło kolejnego przeciwnika, którego właśnie minął. I jeszcze dodatkowa świadomość tego, że odkąd Lebron uciekł ze swoimi talentami do Miami, jest najbardziej emocjonującym zawodnikiem urodzonym w mieście, którego barwy na co dzień reprezentuje. Jak mówi Noah, Rose nie tylko pochodzi z Chicago i gra dla Chicago. „Rose to Chicago!”

Takie słowa nie padły od czasów Jordana, nie tylko dlatego, że nie było o kim tak powiedzieć, ale zapewne też nie mówiono tego, z czystego strachu. Jak można się równać z kimś, kto jest na dobrą sprawę synonimem słowa „koszykówka”? Nie dziwię się Hillowi, Duncanowi czy Lebronowi, którzy odmówili grania dla Bulls. Z wielu ważnych powodów, które mieli, na pewno w głowie pojawiało się nieuniknione porównanie do Jordana i do całej wielkiej historii, którą za sobą zostawił. Rose ani przez moment nie miał wątpliwości, gdzie chce grać. I jak sam mówi: „co takiego by się stało, gdybym wyprzedził Jordana? Gdybym osiągnął więcej od niego? Wiem, że to brzmi jak szaleństwo, czymś niesamowitym byłoby w ogóle zbliżenie się do niego. Ale co by było gdyby…” Tak wielkich jaj, jakie ma Rose nie widziałem od czasów Bruce’a Willisa w Szklanych Pułapkach, czy Sandry Bullock w Miss Agent. Niech każdy facet oglądający koszykówkę zaprzeczy, że nigdy nie miał drewna po serii crossoverów, wjazdach pod kosz zakończonych szalonym floaterem, czy po kolejnym wsadzie oburącz nad Goranem Dragiciem. Szczerze, ilu jest takich nie-koniecznie-fanów Bulls, którzy z wielką przyjemnością zaczęli oglądać ich spotkania, nie po to, żeby nacieszyć się finezją Rose’a, ale też walecznością na deskach Noah, defensywą Denga czy nawet jumperami Boozera?

No ale wracając do najprawdopodobniej MVP sezonu, jak znaczące jest to, że wszyscy zawodnicy wschodu wybrali jednogłośnie Rose’a na kapitana zespołu? Dlaczego, mimo jedynie 11 punktów i 5 asyst, tylko gdy on rzucał wolne kibice skandowali „M-V-P”? I dlaczego pierwsze buty promowane jego nazwiskiem sprzedały się lepiej od Lebrona? Czemu Scalabrine, który grał m.in. z Garnettem, Piercem, Allenem, Rondo, Kiddem czy Carterem mówi, że Rose jest „najlepszym zawodnikiem, z jakim kiedykolwiek grał w drużynie”? W podobnym tonie wypowiada się Noah czy Paxson, który przez to, że 8 lat spędził u boku Jordana wie doskonale, czym się charakteryzuje prawdziwa mentalność zwycięzcy.

Derrick miał gdzie wyrabiać charakter. Brutalność na ulicy, przy której wychowywał się z trzema starszymi braćmi nauczyła tego, że trzeba zawsze walczyć. Szczególnie po tym, jak więksi i silniejsi bracia na okrągło go przepychali pod koszem, czy pakowali nad nim grając na krzywym koszu na podwórku. Jego mama też wiedziała, że musi zrobić wszystko, żeby jej syn nie wyrósł na mięczaka. Jak tylko Derrick wybił sobie palca, zamiast iść do szpitala, Brenda Rose brała patyk po lodach, przywiązywała do niego palec syna i kazała mu przestać płakać. Kiedy w szóstej klasie doznał kontuzji po jednym z wejść pod kosz i przez sześć dni błagał, żeby go zabrała do szpitala, w końcu się ugięła. I dobrze, bo lekarze potwierdzili tylko to, co Rose od dawna podejrzewał: miał złamaną rękę. Kiedy zapyta się Rose’a o najbardziej traumatyczne wydarzenie z czasów dorastania, jego oko nieświadomie mrugnie, napną się mięśnie i opowie o tym, jak na własne oczy widział, jak jego najlepszy przyjaciel Allan ginie na ulicy od strzału w szyję.

To właśnie na cześć swojej mamy Rose zawsze wysyła buziaka w trybuny przed każdym spotkaniem w Chicago. A kiedy przed debiutanckim sezonem przedstawiciele Adidasa zapytali go, co chciałby osiągnąć w pierwszym sezonie odpowiedział: „chcę, żeby moja mama była szczęśliwa, a moje miasto dumne.” Bo gdyby nie Chicago, nie mielibyśmy Rose’a. Czapki z głów przed Robertem Luederem, Johnem Cifellim, Giulio Narcisim i Charlesem Panicim, którzy w zasadzie odpowiadają za rozwój każdego rozgrywającego rodem z Wietrznego Miasta. To właśnie oni założyli w 1968 roku ligę Small Fry, w której mogły grać dzieci do 155cm wzrostu. Stąd Chicago stało się kolebką małych i zwinnych rozgrywających, jak chociażby Isiah Thomas czy Tim Hardaway. Wszystko wygląda niemalże idealnie – kiedy nie ma wysokich graczy na parkiecie, nie ma się co bawić w pick’n’rolle i trzeba polegać tylko na swojej prędkości. To między innymi stąd porobiły się drobne podziały: rozgrywający rodem z Nowego Jorku zachwyca dryblingiem, ten z Los Angeles doskonale podaje, a „jedynka” z Chicago biega jak szalona.

Wracając do głównej myśli, Derrick przypomina mi o tym, że koszykówka to jeszcze coś więcej niż biznes i sport. Póki co, Rose jest ucieleśnieniem tego, za czym skrycie i cholernie tęsknie – za zawodnikami, którzy nie zmieniają klubów dla pieniędzy, tylko grają przez całą karierę tam, gdzie się wychowali. Może i jestem dziwny, ale dla mnie nie wystarczy czasem to, że dla Kobe LA jest nową małą ojczyzną, Boston dla Pierce’a, czy San Antonio dla Duncana. Prawdziwa, niewarunkowana niczym więź zawodnika z miastem, w którym się urodzin i wychował jest tak potwornie rzadko spotykanym fenomenem, że trzeba o nim mówić głośno. Szczególnie, że sytuacja dzieje się w mieście, które tęskni za Michaelem bardziej niż całe Cleveland klnie na LeBrona. Plus, wszystko dzieje się w momencie, kiedy wszystkie oczy skupione są na Miami.

Przed nami ostateczny test nie tylko dla Derricka, ale i dla całego Chicago. Na ile drużyna o której zrobiło się nagle strasznie głośno będzie w stanie udźwignąć ciężar oczekiwań na swoich jeszcze niezbyt doświadczonych barkach? Kolejnym pytaniem, na które często będzie się odpowiadało jest to, na ile ewentualny sukces Byków będzie zasługą Rose’a, a na ile doskonałym przygotowaniem zespołu przez Thibodeau. Dla mnie sprawa póki co jest niesamowicie prosta – Byki za sprawą kilku ludzi stały się ponownie drużyną, która wróci na mapę prawdziwych kandydatów do mistrzostwa. Jeśli nie w tym roku, to w kolejnych już na pewno.

A tak między nami, to kto powiedział, że Byki nie zdobędą mistrzostwa już w tym roku?

Reklama

Skomentuj

Proszę zalogować się jedną z tych metod aby dodawać swoje komentarze:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s

Ta witryna wykorzystuje usługę Akismet aby zredukować ilość spamu. Dowiedz się w jaki sposób dane w twoich komentarzach są przetwarzane.