Czy to jeszcze sport, czy już tylko biznes? O tym jak $$$ rujnują NBA, cz. 1


Tradycyjnie, najlepsze i najdroższe bilety pozwalały nam zasiąść tuż przy linii końcowej boiska, żeby móc z jak najmniejszej odległości cieszyć oczy każdą kropelką potu która bezdźwięcznie i majestatycznie rozłożyła się na lśniącym parkiecie. Teraz powoli tendencja zaczyna się odwracać, a najdroższe loże biznesowe (skyboxy) pozwalają nam nie tylko delektować się widokiem na całą halę/stadion z perspektywy orlego gniazda, ale też dają szansę na załatwienie wszystkich interesów w ciszy i spokoju. Takie zaciszne gniazdko sporo kosztuje. Sama dzierżawa takiej loży na mecze baseballa kosztuje 250,000 dolarów za sezon, nie wliczając w to cen biletów, ale przecież luksusy w postaci mobilnego biura na stadionie, wyposażonego w telefony, faxy, lodówki, zlewy, łazienki i toalety nie mogą być rozdawane za darmo. Czy wspominałem, że w cenę wliczone są również przekąski? Nic tylko zamknąć się na samej górze, odizolować od barbarzyńskiego tłumu, wyciągnąć lornetkę i kibicować. A jeśli mecz okaże się być potwornie nudny, zawsze możemy przesiąść się na sofę i poszukać w telewizji innego programu. Może nawet znajdziemy najnowsze wiadomości o sytuacji na WIGu-20 na TVN CNBS.

Takie loże są jednak tak potwornie nieatrakcyjne cenowo, że przez większość ligowych spotkań świecą pustkami. I pomimo tego, te znienawidzone przeze mnie skyboxy powoli nie tylko nabijają dodatkowe pieniądze dla klubów, ale też stają się prawdziwym symbolem tego, co się stało ze sportem zawodowym w dzisiejszych czasach. Ten artykuł będzie o tych przepłacanych stadionach z wieloma udogodnieniami, o halach, w których nie liczy się już bliski kontakt z zespołem, ale odizolowanie się od hałasu, o współzawodnictwie między elektronicznymi mediami i przede wszystkim o tym, jak to wielomilionowe korporacje przejęły profesjonalny sport i zaczynają go zarażać beznadzieją od środka. Nie jestem zwolennikiem sportowego puryzmu, w którym pieniądze nie grają roli, a liczy się tylko zaangażowanie i miłość do gry. Widzę jednak, jak powoli (aczkolwiek systematycznie) rzęsisty wpływ gotówki do sportów degraduje wartość sportu jako sztuki. Sportu, który niegdyś czysty od korupcji i przepłacania, miał o wiele większą wartość, niż teraz.

Wraz ze wzrostem ludności w USA, kilkukrotnie zwiększyła się też liczba fanów (czyt. potencjalnych klientów) sportowych. Ligi profesjonalne wyrosły jak grzyby po deszczu, media zwęszyły krew i rzuciły się na żer, a sporty zawodowe przestały należeć do kategorii „sportów” i przeniosły się do „rozrywki dla mas”. Fani z marszu stali się gęsiami, które zaczęły znosić złote jaja, które do dziś są starannie polerowane przez sportowców, właścicieli,  komentatorów i dziennikarzy. I niestety, ale niepostrzeżenie ta cholernie duża ilość gotówki spowodowała, że relacje między sportowcami a fanami nabrały większego dystansu. Ten dystans, który już jest praktycznie na granicy całkowitego alienowania się od drużyny, stoi grubym murem między fanami a wspieranymi przez nich drużynami. Od dłuższego czasu mam przeczucie, że rosnące do horrendalnych rozmiarów wynagrodzenia zawodników, koszty związane z prowadzeniem drużyny itd. niedługo zostaną poddane dogłębnej analizie przez wiele politycznych (i finansowych) środowisk. I tylko czas wtedy pokaże, czy te złote kule, które teraz składamy, zamienią się w złote jaja.

Poniższy artykuł bazuje na relacjach absolwentów Harvardu. Uniwersytet ten może i nie „wyhodował” wielu wielkich sportowców, ale dostarczył do lig setki sprawozdawców, komentatorów, prawników, biznesmenów, i tym podobnych grubych ryb, które miały za zadanie kształtowanie sportów zawodowych do obecnej formy. Poniżej znajdziecie opinie osób, które o finansach w sportach opowiadają z perspektywy murawy, podlewanej pieniędzmi. Z racji na gigantyczną obszerność materiałów, jakie udało mi się zebrać, pozwoliłem sobie podzielić tekst na części (powyżej 1500 znaków ciężko mi nawet czytać, żeby poprawić błędy, a co dopiero czytać dla przyjemności). Jak znam swoją regularność pisania, ciąg dalszy nastąpi przed 23 września 2012. Ale czekajcie cierpliwie, jeśli tylko interesujecie się finansową stroną sportów. Jak nie macie w swobie Żydowskiego pierwiastka skąpstwa i materializmu, możecie już teraz odpuścić sobie ciąg dalszy.

W latach 1950 tylko jedna ligi dominowała w USA – MLB. Piłka nożna, koszykówka czy hokej były biznesami potwornie niszowymi. Mimo wielkiej popularności, mecze baseballa były transmitowane tylko przez radio, a nie przez TV. W sumie ligi Amerykańska i Narodowa miały 16 drużyn, tak więc większość fanów mogła oglądać poczynania swojej drużyny jedynie na żywo. (Gdyby ktoś był zainteresowany początkami telewizji w NBA, to zapraszam do lektury). Nie było też jeszcze czegoś takiego jak playoffy; mistrzowie obu lig spotykali się bezpośrednio w World Series.  Wszystko się bezpowrotnie zmieniło, kiedy pod koniec lat 1950 telewizja zaczęła transmitować mecze, co pozwoliło również wciągnąć do gry kibiców, którzy nie mogli pojawić się na stadionie. Sprzedaż praw do transmisji zaczęła przynosić dodatkowe zyski do klubowych kas, najpierw nieco nieśmiało niczym przez lejek kapały dolary, potem nagle z siłą wodospadu zaczęły spływać miliony, które przewróciły sportowy świat do góry nogami. W swojej książce „Leveling the Playing Field: How the Law Can Make Sports Better for Fans”, profesor Harvardu Paul Weiler uważa, że to właśnie te początku w telewizji zapoczątkowały gigantyczną eksploatację i wyciskania każdego grosza ze sportów zawodowych. Dalej przedstawia swoją smutną analizę, w której udowadnia, jak bardzo sektor sportowy prześcignął resztę amerykańskiej gospodarki. Na przykład w 1960 wskaźniki na giełdzie Dow Jones Industrial Average były na poziomie 500, trzy lata temu wzrosły ponad 20-krotnie do 10000. Wzrost duży, jednak nie w porównaniu do tego, jak bardzo skoczyła wartość NFL. W 1962 dochód NFL ze sprzedaży praw telewizyjnych wyniósł 3 miliony dolarów. W 1998 wyniki były 700 razy wyższe i wynosiły 2,2 milardów (!) dolarów. Jeszcze bardziej w górę poszły wartości poszczególnych zespołów. W 1960 został założony klub Dallas Cowboys za 600,000 dolarów. W 1997 Houston Oilers zostali sprzedani za 700 milionów, a wartość Dallas Cowboys przekraczała 1 miliard dolarów – znowu skok w górę o 1700 razy! Eksplozja finansowa zmieniła praktycznie każdy aspekt sportu, od płacy zawodników, po koszt budowy stadionów i hal, a kończąc na zwiększonej politycznej sile przebicia właścicieli klubów i lig.

Jeszcze 20 lat temu nie było kablówki ani telewizji satelitarnej – dzisiaj w samych Stanach jest ponad 10 milionów talerzy. Przez to zasięg telewizji jest teraz praktycznie nieograniczony, co z kolei przekłada się na gwałtowny wzrost wpływu telewizji na nasze codziennie życie. Kibice kupują pakiety żeby móc śledzić swoją ulubioną drużynę w każdym meczu. A prawa ekonomii są bezlitosne – im większe zainteresowanie danym produktem, tym bardziej windowana jest cena. Nowe rynki zostały również przetarte przez kobiece sporty. Kiedy w 1997 wystartował pierwszy sezon WNBA, trzy stacje telewizyjne przyciągnęły przed telewizory w sumie 50 milionów widzów. Dwa lata później, rozgrywki były transmitowane do 125 krajów.

Wielki przepływ gotówki spowodował też spore roszady na stanowiskach właścicieli drużyn. Kiedyś kluby były prowadzone przez właścicieli dużych browarów: Jacob Rupert (New York Yankees), Anheuser-Busch (St. Louis Cardinals) czy Molson (Montreal Canadiens). Jednak nie możemy zapominać, że pół wieku temu profesjonalne zespoły były kwasi-rekreacyjnymi tworami zapewniającymi rozrywkę bogatym właścicielom pokroju Toma Yawkey’a z Boston Red Sox, czy Wellingtona Mara, którego ojciec Tim kupił w 1925 roku New York Football Giants za … $500. Założeniami właścicieli było przede wszystkim szybkie zarobienie pieniędzy, często nie zważając na wieloletnią sytuację finansową klubów. Teraz bańka jest tak potwornie napompowana, że znalezienie nowego inwestora gotowego kupić klub NBA, NFL, MLB czy NHL za wygórowaną cenę praktycznie graniczy z cudem. Weiler nawet konstatuje, że aby teraz kupić klub trzeba rozmawiać z ludźmi pokroju Ruperta Murdocha czy Disney’a. A do tego to muszą być ludzie, którzy mają gotowy sposób na sukces drużyny. Bo aby być na antenie krajowej telewizji w czasie największej oglądalności, najlepiej przy odbieraniu pucharu za mistrzostwo ligi smakuje lepiej niż wisienka na torcie – tyle, że ten tort jest zrobiony z pieniędzy.

Rosnąca wartość klubów utrudniła też rodzinom na samodzielne kontrolowanie klubów. Gary Woolf, który w 1987 odziedziczył w spadku po ojcu agencję sportową Bob Woolfs Associates, mówi, że podatki od prowadzenia klubów stały się tak potwornie wysokie, że mało która rodzina mogła sobie pozwolić na ich spłacanie. A kiedy rodziny przestały zajmować się drużynami na rzecz indywidualnych inwestorów, dochodziło do kuriozalnych sytuacji. Bardzo często bowiem okazywało się, że inwestor, który kupił zespół, był tak anonimowy, że zarówno fani jak i zawodnicy nie wiedzieli, do kogo się wracać z problemami (albo komu gratulować sukcesów). Jeff Musselman przyznaje, że prowadzenie klubów to potwornie ciężki orzech do zgryzienia. A wie o czym mówi, bo jako agent sportowy jest przyzwyczajony do obrotu grubą kasą (to on wynegocjował kontrakt Alexa Rodgrigueza – największy w historii baseballa – o wartości 253 milionów dolarów).

Jak niekiedy widzimy na przykładach niektórych drużyn, nawet praktycznie nieograniczone zaplecze finansowe, nie jest gwarantem sukcesu drużyny. Odkąd publiczność stała się integralnym źródłem dochodów, właściciele, którzy kierują również stacjami telewizyjnymi, muszą się liczyć z dodatkową presją. Jeden z pionierskich kroków zrobić Rupert, który kupując od telewizji FOX Los Angeles Dogers, nabył również prawa do pokazywania ich meczów na antenie swojej telewizji. Podobne pakiety transmisji spotkań należą do innych gigantów jak Disney (Anaheim Angels, Mighty Ducks), AOL (Atlanta Braves i Hawks) czy … Polsatu (Śląsk Wrocław) 😉 Ted Turner, właściciel AOL, doskonale wykorzystał prawa do transmisji Braves tylko na kablówce – dzięki temu jego telewizja z Atlanty (WTBS) pokazując lokalny towar (Braves) stała się pierwszą superstacją w USA o krajowym zasięgu.

Media kontrolują dzisiejszy sport do tego stopnia, że mogą z nim robić praktycznie wszystko. Znienawidzone przeze mnie „telewizyjne time-outy” wprowadziły dodatkową i nikomu niepotrzebną przerwę w meczach NBA. Turniej tenisa US Open transmitowany jest przez CBS i generuje tym samym większość rocznych dochodów do Amerykańskiego Związku Tenisa Ziemnego. W przeciwieństwie do pozostałych trzech turniejów Wielkiego Szlema, US Open „ustawia” mecze półfinałowe i finałowe dzień po dniu, bez żadnego odpoczynku dla zawodników. Dzięki temu CBS może puszczać najważniejsze pojedynki w sobotę i niedzielę, zwiększając tym samym oglądalność. I dochód. Kilka lat temu nawet jeden z komentatorów podpadł stacji mówiąc, że nazwa turnieju powinna zostać zmieniona na CBS US Open.

O tym, jak telewizja i reklamy kształtowały NBA w latach 60-90 (oraz jak kształtują nadal) nieco dokładniej w następnej części.

Reklama

Jedna myśl w temacie “Czy to jeszcze sport, czy już tylko biznes? O tym jak $$$ rujnują NBA, cz. 1

Skomentuj

Proszę zalogować się jedną z tych metod aby dodawać swoje komentarze:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie z Twittera

Komentujesz korzystając z konta Twitter. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s

Ta witryna wykorzystuje usługę Akismet aby zredukować ilość spamu. Dowiedz się w jaki sposób dane w twoich komentarzach są przetwarzane.