Od 22 lat śledzę regularnie NBA, w tym od 17 nałogowo żyję sportowymi wydarzeniami z Milwaukee. Jestem z Bucks od transferu Desmonda Masona. Przeżyłem połamane kolana Michaela Redda. 36 milionów Drew Goodena. Wybranie Monty Ellisa zamiast Curry’ego. Ballhogging Corey’a Spaghetti. Nagłe załamanie nerwowe Larry’ego Sandersa. Płakałem jak Bogut spadł z obręczy na łokieć. Skręcałem się z bólu, jak TJ Ford jebnął na parkiet i złamał kręgosłup. Ryczałem, jak Jabari dwukrotnie stracił nogę. Płakałem też za każdym razem, jak Jennings wchodził na parkiet. Z Bucks łączy mnie wiele, nie tylko na poziomie czysto sportowym, ale również głęboko emocjonalnym. Dlatego teraz śmieję się nieco przez łzy, że nasze dobre wyniki i pęd po pierwszy od 18 lat awans do drugiej rundy playoffów przypada akurat na moment, kiedy NBA jest, moim zdaniem, w swoim największym koszykarskim dołku od lat.
Nie interesują mnie statystyki i wykresy pokazujące, że oglądalność rośnie, wpływy z reklam i biletów są na kosmicznym poziomie, fani hucznie zapełniają hale, a zawodnicy mają się tak dobrze, jak nigdy. Co z tego, że za sprawą Giannisa zrobił się tak potężny hype na Bucks, że sam nawet zaczynam tego nie ogarniać, sporo Kozły poszły z duchem dzisiejszej koszykówki, zbudowali skład pełen rzucających za trzy niezbierających podkoszowych i otoczyli Antka czterema strzelbami, które co mecz mają zielone światło na odpalanie tylu trójek, ile tylko im się podoba.
Czy na zakończenie tego sezonu, nawet jak Bucks wejdą do finałów konferencji/finałów ligi/ będę pamiętał fantastyczne osiągnięcie zespołu, czy może raczej przy spotkaniach towarzyskich rozmowy i tak będą kierowane na wiecznie marudzących zawodników, którzy traktują kluby jak chwilowe przystanki w drodze do mistrzostwa/sławy/pieniędzy? Teraz tematem numer jeden jest Davis, który nagle z jednego z najbardziej kozackich zabijaków tej ligi zmienił się w zawodnika, przez którego będę pluł na monitor za każdym razem, jak tylko pojawi się jego twarz. Drugi w kolejce jest już Kyrie Irving, który coraz bardziej zaczyna kręcić nosem na grę w Bostonie i dam sobie rękę uciąć, że na kilka godzin po otwarciu okienka transferowego, podpisze kontrakt z nowym klubem. O LeBronie wymieniających zawodników jak w CMie nawet nie wspomnę.
Jaki jest sens regularnego śledzenia basketa, który z twardego, męskiego sportu, sukcesywnie zmienia się w ligę rzucających za trzy, mających wyjebane na wszystko egoistów, dla których własne statsy i pogoń za kontraktami/fejmem znaczą więcej, niż poświęcenie i zdobycie mistrzostwa?
Nie mogę patrzeć na Rockets, którzy odpadają prawie 45 trójek na mecz i mają w składzie gości, którzy wchodzą parkiet tylko po to, żeby rzucać z dalekiego dystansu. Ale co mam powiedzieć na Bucks, którzy w tej chwilą są drugą najczęściej rzucającą za trzy drużyną w NBA ze średnią prawie 38 bomb na mecz? Czapki z głów dla tych, którzy przebrnęli przez cały All-Star game, z chujowego-meczu-bez-obrony zmienił się magicznie w chujowy-mecz-bez-obrony-ale-jebie-to-i-pierdolne-se-za-trzy-z-połowy.
Bucks w tej całej układance pełnej rozsypanych puzzli próbują złożyć w całość puchar Larry’ego O’Briena niebezpiecznie jednak balansując na krawędzi stania się potworkiem, którym się brzydzę. I dlaczego nie jestem w stanie przymknąć na to oka i nie skupiać się na pozytywach.
Mamy przecież w tej chwili drugi najlepszy atak w lidze (117ppg), przy drugiej najlepszej skuteczności z gry (47,9 FG%). Jesteśmy najlepiej zbierającą drużyną (48.9 RPG) i wygrywamy mecze największą różnicą punktów (+/- 9.7).
Może dlatego, że jako fan urlepowskiej defensywy i pokracznego ataku pozycyjnego, kocham nad życie finały Spurs-Pistons z ’05, w których tylko raz przekroczono granicę 100 punktów. Kurwa RAZ na siedem meczów, w tym jeden zakończył się po dogrywce. Uwierzcie mi, nie potrafię się cieszyć jak Bucks wygrywają z Wizards 148-129 albo z Wolves 140-128. To nie jest koszykówka, o którą nigdy kurwa nie walczyłem!
Co z tego, że Giannis wyrasta błyskawicznie na najjaśniej świecącą gwiazdę w lidze, skoro sama liga przestaje świecić takim blaskiem jak kiedyś. Co z tego, że wygram konkurs trójek, skoro od lat tak uprościliśmy zabawę, dodaliśmy cały jeden rządek money balli, żeby tylko wyniki były wyższe, a plebs głośniej klaskał. Jak bardzo będzie liczyły mistrzostwo zdobyte w 2019 – w lidze, w której nie możesz konkretnie sfaulować biegnącego sam na sam z koszem zawodnika, bo od razu odgwiżdżą ci flagrant one. Że o dyskusjach z sędziami albo kopnięciu piłki w nerwach i innych niuansach za którymi już ewidentnie nie nadążam nie wspomnę (kurwa ten gather step dzięki któremu Giannis robi kroki przy każdym eurostepie, albo stepback Hardena to jakieś potwory nie z tej ziemi!)
Uwierz mi, nie ma dla mnie w tej chwili znaku równości między mistrzostwem zdobytym w dzisiejszej NBA, a tym sprzed nawet jeszcze dekady. Dzisiejsze zdobycze powinny zostać oddzielone od poprzednich lat grubą linią i nie liczone do oficjalnych statystyk, tak, jak ma to miejsce przy nieszczęsnym konkursie za trzy w czasie weekendu gwiazd. Zdobyć teraz mistrzostwo, to trochę jak być Peterem Steelem i chwalić się dwucyfrową liczbą cipek zjedzonych na kolacje.
Dlatego tak bardzo boli mnie to, że Bucks są na fali wznoszącej akurat w takich, a nie innych koszykarskich czasach. Cieszę się, oczywiście że się cieszę, ale jednocześnie nie mogę pozbyć się z głowy głosu, który deprecjonuje każde indywidualne i drużynowe osiągnięcia z tego sezonu. Też masz takiego swojego miniaturowego malkontenta, który marudzi ci non stop do ucha, nie mów, że nie!
Oby Giannis zdobył MVP.
Oby Budenholzer zdobył COTY.
Oby Jon Horst zdobył GMa roku.
Oby Bucks zdobyli mistrzostwo lub chociaż otarli się o finały. Mogą być nawet konferencji. Biorę w ciemno.
Niech ta trwająca od zeszłego sezonu koszykarska erekcja w Milwaukee skończy się w końcu jakiś happy endem, żebym mógł usiąść swobodnie w fotelu, wziąć telefon, podzwonić do kumpli i ponarzekać na to, jak to Bucks są czołowym zespołem w chujowej lidze.
Malkontenci koszykarskiego świata – wasze zdrowie!
Jedna myśl w temacie “Bucks nie mogli wybrać gorszego czasu na wygrywanie.”
Możliwość komentowania jest wyłączona.