Udało się!
Po tylu latach ciągłego życia pod presją, codziennej walki z krytyką, nieustannych perturbacji związanych z oczekiwaniami, których nie miałem jak spełnić, w końcu się udało!
Siedzę na tarasie, technorattan relaksuje zmęczone po treningu mięśnie, lodowate piwo uzupełnia wypocone płyny. Stukam kciukiem prawie już pustą puszkę i łapię się na tym, że strasznie podoba mi się dźwięk, jaki wtedy wydaje. Palcem wskazującym ścieram kropelki wody, biorę dwa głębokie jak Cassidy Banks łyki i władczym ruchem zaciskam pięść, zgniatając puszkę. Rzucona niedbale na stół, ulewa z siebie resztkę płynów. Moje jednoosobowe piwne bukkake w to zajebiste piątkowe popołudnie.
Udało mi się!
Odłóż wszystko na chwilę. Usiądź koło mnie. Potrzebuję rozmowy. Mam jeszcze w chuj solonego słonecznika, tylko rozłupuj go proszę najpierw zębami, potem rozchylaj zgrabnie palcami jego słone wargi i wyskrob czekającą w środku nagrodę. Plucie po całym tarasie to poroniony pomysł.
Gryź.
Skub.
Łykaj.
Słuchaj.
Jakie to uczucie, być jednocześnie tak absurdalnie przewartościowanym i niechcianym? Chodzić do pracy, w której jesteś jednym z najlepiej wynagradzanych pracowników, ale równocześnie zdając sobie sprawę z tego, że twój jedyny wkład w sukces całego zespołu to genialnie zaparzona kawa z ekspresu i niezapchanie kibla po potrójnej dawce kofeiny z samego rana? Czy wiesz jak to jest być nikim, ale móc jednocześnie zaparkować swojego nowego Mercedesa między dwoma Matizami tych nierobów z księgowości? Pewnie nie masz zielonego pojęcia o czym mówię. Większość z was mnie nie rozumie.
Dlatego dopiero teraz zobaczyłeś pistolet leżący niedbale na fotelu obok mnie. Jego oko wpatruje się we mnie leniwie, pełne niecierpliwości i narastającego z każdą sekundą podniecenia. „Weź mnie do ręki” – błaga. „Chwyć mocno. O taak. Właśnie tu. Oprzyj palec. Pociągnij. Wystarczy raz i będzie…” – bang bang – spust prosto w twarz.
Nie bój się. Nie zrobię tego.
Ale wyobraź sobie coś.
Zamknij oczy na chwilę.
Nie bój się.
Poczuj wzrok tych wszystkich osób. Usłysz słowa krytyki, które ja słyszę od lat. Oni wszyscy patrzą na mnie, jak na kogoś innego, kogoś, kim nigdy nie będę. Wyzywają mnie na ulicy. Zastraszają. Odbierają fundamentalną chęć do robienia tego, do czego pan Bóg, ojciec mój wszechmogący i cierpliwy mnie stworzył. Tyle, że podczas codziennych modlitw nawet on mnie opierdala. A skoro i jemu skończyła się cierpliwość, to jak ja mam dalej to wszystko tu ciągnąć?
Dasz mi jakąś radę, czy tylko będziesz słuchał i kiwał głową?
Co mówisz?
Dobra, sobie też przyniosę, ty leniwa pało.
Nie powinienem pić, ale dzisiaj zasłużyłem na te dwa piwa, co nie? Stary, kurwa, udało się! Między nami mówiąc, będzie mi brakowało tego miejsca. Ulic, które początkowo same kierowały mnie bez ograniczeń prędkości w stronę nieuchronnie zbliżającego się sukcesu. Ludzi, którzy podnosili głowy, patrzyli na mnie i przysięgam kurwa, w czterech na pięć przypadków nie tyle wiedzieli kim jestem, ale cieszyli się, że jestem tam dla nich. Czułem, że sama moje obecność wypełnia ich jestestwo tak, jak mój wujek wypełniał mnie na każde urodziny przed komunią.
Wszystko było jak sen, który pojawił się w moim życiu nagle, jak tęcza po ulewnym deszczu. Patrz, kurwa, minął rok i tęcza wypięła się na mnie odwróconym jeźdźcem, pochyliła do przodu, rozszerzyła czerwono-fioletowymi paluchami swój wesolutki odbyt i wypuściła na mnie zjaranego Leprechauna, który zsunął swoje pedalskie, zielone spodnie, chwycił się za krocze i krzyknął: „Szukałeś skarbu, suko? Tu masz swój skarb!”
Ale wiesz, nie zadzwoniłbym po ciebie, gdybym miał się tylko użalać nad sobą. Chciałem się pochwalić tym, że wszystko się zmieni. Na lepsze. Nie, nic jeszcze nie jest przesądzone, ale za to w końcu coś się dzieje! Najgorsza jest bezsilność. Jak wtedy, gdy twoje dziecko wymiotuje po całym mieszkaniu, zrzuca małe co nieco na laptopa, obsmarowuje tableta, obryzguje ściany, a jedyne co ty możesz robić to zagryzać wargi żeby śmiech nie zespół zajebistego filmiku, który kręcisz. Nie mam dzieci, nie wiem jak to jest. Ale musi być strasznie ciężko. Ważysz-120kg-i-masz-zespół-Seckela-ale-wygrałaś-MamMarzenie-NieChceUmrzećDziewicą-które-zaraz-spełnię-bo-podniosłem-rękę-nie-słysząc-pytania ciężko.
No więc słuchaj, co się stało. Otworzyłem sejf. Krótka kombinacja cyfr otwiera wrota do krainy szybkiej i prawie niebolesnej śmierci. Pod warunkiem, że wiesz co robisz i wiesz w co celować. Bo inaczej może być słabo. Jak słabo? Patrz końcówka akapitu wyżej. Wyciągam Walthera, obracam go w dłoni. Sprawdzam magazynek. Po drodze przechodzę przez kuchnię i wyciągam pierwszego dzisiaj browara. Będzie mi łatwiej jak się znieczulę. Na uszach słuchawki zagłuszają moje samobójcze myśli. Nagle muzyka milknie i słyszę znajomy głos (jebane autoodbieranie):
„Brandon Jennings, mój ulubiony klient – jesteś tam?” – basy odbijają się w środku moich uszu i po raz pierwszy przeklinam moment, w którym zdecydowałem się na zakup najlepszego modelu Sennheiserów do telefonu.
„Jestem, co jest?” – odpowiadam niedbale, licząc, że rozmowa nie potrwa długo.
„Pakuj walizki. Wyjeżdżasz z Milwakee.”
Udało się!