
Jesteś fanem Bucks. Kończysz oglądać mecz z Pistons i zadajesz sobie odwieczne pytanie: „Dlaczego, kurwa?” Kozły znowu zrobiły to, z czego były znane parę sezonów temu – lekką ręką roztrwoniły 17-punktową przewagę, tak mozolnie budowaną przez trzy i pół kwarty. I mimo tego, że przez większość spotkania można było odnieść wrażenie, że to Bucks mają nóż na gardle i walczą o playoffy, to ostatni tip-in Drummonda po dwóch niecelnych wolnych Baylessa przypomniał nam o tym, że to nasza drużyna jest bliższa założenia bezpłatnego konta na czołgista.pl i zatrudnienia doświadczonego działonowego.
Ten mecz równie dobrze mógłby się nie odbyć i przez pierwsze trzy kwarty Drummond zdawał się wychodzić z tego samego założenia. Mimo tego, że był ospały i bez energii, to nie dość że został bohaterem ze zwycięską dobitka, to jeszcze skończył mecz z 14 punktami i 16 zbiórkami. Ale jakim cudem Bucks to przegrali?
- trafili 54% z gry
- trafili połowę z 10 oddanych trójek
- wygrali deskę 40-39 (byłby to słaby argument, gdyby nie to, że do tej pory Pistons wygrali tylko 4 mecze z 25, w których przegrywali zbiorki)
- prowadzili po pierwszej kwarcie 30-17 (najwyżej siedemnastoma w meczu)
Potem nagle trójki: Tolliver dwa razy, Harris, Morris (z faulem) i nagle run 20-3 dla gospodarzy łapie nas za jaja i zabiera nam chęć do zabawy jak tania prostytutka z prostytutną prostetyczną dłonią. A moja radość z oglądania poszła się walić razem z nią.
Jakim kur*wa cudem:
- Giannis, Parker i Monroe nie oddali ani jednej rzutu osobistego?
- nie wykorzystujemy częściej akcji: Parker ścina w kierunku osobistych po pick’n’rollu Monroe z rozgrywającym? Przez większość czasu Jabari stał przy linii bocznej i patrzyl na rozwój akcji – w nocy dwa razy się ruszył, dostał idealnie wymierzone podanie i szybkim touch passem obsługiwał Monroe po łatwe punkty.
- akcje coast-to-coast w wykonaniu Giannisa jeszcze nie są zakazane w NBA?
Szkoda meczu, bo był do wygrania. No, ale z drugiej strony…ciesz się, że go nie oglądałeś.
Musisz się zalogować aby dodać komentarz.