Moja opowieść zaczyna się jak wiele innych. Leżysz na łóżku w jednym z najlepszych hoteli w mieście, w jednej ręce stygnie kubek ze świeżo zaparzoną miętą, w drugiej parzy cię rozgrzany do czerwoności pad po kolejnej niekończącej się sesji z “Gears of War”. Mimo, że uszy rozsadza ci dźwięk wybuchających moźdzerzy i pojękiwania specjalnie niedobijanych od razu wrogów, czujesz wibrujący koło ciebie telefon. Migający wyświetlacz iPhona po godzinie 23 wkurza cię jeszcze bardziej, niż umieranie w tym samym miejscu gry 4 razy z rzędu i mimo tego, że dzwoni kolega z drużyny, wcale nie chcesz odbierać. Wybijasz resztki wrogów, pauzujesz grę, ściągasz Sennheizery i przykładasz głośnik do ucha.
„Di, nie przychodź jutro rano na trening.”
Pierwsza myśl, jaka ci przychodzi do głowy – „łoimy w x-a do rana!” – zostaje szybko przesunięta na drugi plan przez twój wewnętrzy głos paniki – „coś się, k*wa, szykuje”. I tak jak moździerz spadający prawie bez ostrzeżenia koło twojego kompana z brygady, urywający ci bezlitośnie wszystkie kończyny, ale oczywiście nie zabijający cię do końca, abyś mógł konać w agonii godzinami, tak i tutaj wiadomość wbija cię w fotel i kompletnie paraliżuje.
„Jutro mamy być w Milwaukee. Pakuj się szybko.”
W takim momencie nie czujesz nawet, że gorąca mięta rozlała ci się na nogi. Masz milion obrazów przed oczami, począwszy od draftu i pierwszego meczu w barwach Sonics, po łatwe rzuty, których nie trafiłeś w poprzednim meczu. Zaczynasz się zastanawiać nad sensem twojej kariery, skoro tak szybko zostałeś oddelegowany na peryferia NBA. Przełykasz ślinę, robisz głęboki wdech żeby uspokoić głos. Zamykasz na moment oczy i słyszysz serce uciekające sprintem z twojej klatki piersiowej. Kolejny oddech przed zadaniem pytania, na które nie chcesz nawet usłyszeć odpowiedzi. Bo nic teraz nie jest ważniejsze od tego, że twoje życie zostało właśnie przestawione na boczny tor. Mimo to, z czystej, wrodzonej ciekawości, odzywasz się. Słowa „za kogo” dochodzą do ciebie jakby zza ściany. Jednak odpowiedź jest wyraźna:
„Ray Allen. Joel Przybilla. Kevin Ollie.” – odpowiada Gary.
Super. Po prostu super. Rozłączasz się bez pożegnania. Wycierasz lekko poparzoną nogę kocem. Bierzesz dwa głębokie wdechy, zanim w końcu oderwiesz się od fotela. Z lekką niechęcią podchodzisz do lustra i oczami wyobraźni widzisz się z koszulce z kozłem na piersi i czujesz jak zjedzona dwie godziny temu pizza chce znowu usiąść na tylnym siedzeniu pizzamobilu. Otwierasz hotelową lodówkę i wyciągasz miniaturowego Jacka Danielsa. Witasz się ze starym przyjacielem i opróżniasz butelkę za jednym razem. Szlachetna nuta alkoholu przyzwoicie pokryta przez lekko pieprzny finisz pędzi gładko w dół przełyku, wzniecając burzę smaków, które za moment pozwolą chociaż na chwilę przykryć gorzki niesmak złej wiadomości.
Gorący żar w platce piersiowej dał ci do zrozumienia, że coś w twoim życiu właśnie się skończyło.
Dla mnie był to dzień jak każdy inny. Studia, kosz, CM01/02, pół dnia na forum e-basket.pl, zjeść pizzę, zdrzemnąć się, a potem szykować na imprezę. Gdybym wtedy wiedział, że wiadomość o oddaniu Ray’a Allena (i dwóch ości) za Paytona i Masona całkowicie zmieni moje podejście do oglądania NBA, pewnie dwa razy bym się zastanowił, czy w ogóle włączać tego dnia komputer.
20.02.2003, dzień, w którym Bucks oddali będącego u szczytu formy Allena (ale w ostatnim roku kontraktu) był jednocześnie moim nowym początkiem kibicowania drużynie z Milwaukee. Kiedy przed rozpoczęciem sezonu 2002/03 trzymałem za nich kciuki, licząc co najmniej na kolejne wejście do playoffów, nie spodziewałem się, że tuż przed deadlinem zdecydujemy się na wymianę, która zapoczątkuje lawinę błędnych decyzji i kontrowersyjnych ruchów ze strony Bucks.
Przyjście Paytona, który po zakończeniu sezonu zdecydował się na dołączenie do Lakers i walczenie o mistrzostwo z Karlem Malonem, zostawiło nas tylko z nowym skrzydłowym, który przez większość kariery był jednym wielkim „nie”: nieznany, nijaki, niesprawiedliwie niedoceniany. Już kiedyś pisałem, że Desmond Mason był koniem ze skrzydłami, w czasie gdy wszyscy oczekiwali od niego, że będzie Pegazem. Dla mnie jednak był dowodem na to, że w szybkim czasie można się skutecznie zasymilować z obcą społecznością i wejść w nowy zespół w taki sposób, że większość zadawała pytania: „gdzie ty byłeś wcześniej?” Trzymanie się kurczowo jednego zawodnika pozwoliło mi nie spaść z wagonu Bucks, który zamiast pędzić do przodu, każdego sezonu stał dokładnie na samym środku trasy między Fatalnością a Doskonałością. O przeciętności Kozłów pisałem wiele, chociażby tu, tu i tu , ale żadne słowa nie będą w stanie oddać tego, jakim wyzwaniem było trzymanie kciuków za zespół, którego największym osiągnięciem było stałe miejsce w lidze między pozycjami 9-13. Niezniszczalnym spoiwem był Mason i nawet kiedy odszedł do OKC i stanąłem przed wyborem – kibicować zawodnikowi, czy zespołowi, bez chwili wahania zdecydowałem się na tą drugą opcję.
Dodatkowo zawsze miałem świadomość tego, że nieważne jaką podejmiemy decyzję i tak odwóci się ona przeciwko nam i prędzej czy później będziemy tracili kolejne miesiące na lizanie koźlich ran. Nie wiem, czy znasz to poczucie uwięzienia w czasie, gdzie każdy dzień wydaje się być kopią poprzedniego, gdzie siedząc w ciszy w ciemnym pokoju jesteś w stanie siłą woli zatrzymać czas, dosłownie wyjść z siebie i w zwolnionym tepie przyje*ć sobie liście żeby tylko się ocknąć i w końcu ruszyć do przodu? W przypadku Bucks było podobnie – momentami przed włączeniem komputera byłe w stanie przewidzeć wynik meczu Bucks, plus/minus 30 punktów. Kibicowski fatalizm złapał mnie tak mocno, że po meczach Bucks czułem jak robimy krok do przodu, a potem wstecz. Dwa kroki do przodu i dwa do tyłu. I tak w kółko.
A teraz czuję się tak, jak cierpiący katusze impotent po dwóch latach cierpień w końcu zażywa Viagrę i z niedowierzaniem krzyczy: „W końcu k*wa!” gdy dyndający i obijający się o kolana fallus w nareszcie patrzy w niebo i uśmiecha się na widok słońca. Początek tego sezonu w wykonaniu Bucks jest porównywalny z uczuciem euforii i dumy, która cię rozpiera jak po godzinie grzebania w piasku na plaży w końcu udaje ci się dokopać do wody. Nie ważne, czy wejdziemy w tym roku do playoffów, czy nie. Bycie naocznym świadkiem postępów Giannisa i Parkera to w tej chwili największa nagroda, na którą zasłużył każdy kibic Bucks.
Nagroda, która uświadamia ci, że coś w twoim życiu właśnie się zaczyna.
Musisz się zalogować aby dodać komentarz.