Nienawidzę meczów z Orlando z jednego powodu. Tobias Harris. Tobiasz nie pozwala mi zapomnieć o fatalnym managemencie w ostatnich latach i spełnia rolę wiecznego przypominacza, jak łatwo jednym ruchem spierniczyć drużynę. Poza tym nie mogę przestać myśleć o tym, gdzie teraz byłaby nasza ofensywa, gdyby Tobiasz grał u nas dalej w miejscu Ersana…
Nie ma co gdybać, gdzie byłby nasz atak z Harrisem, bo widziałem na własne oczy, że naszego ataku na bank nie było w Orlando. Z resztą, jeśli pozwolisz mi przemilczeć 2-19 za trzy, to ja nie napiszę nic o naszej świetnej obronie w poprzednich spotkaniach, która na Florydzie rozsypała się jak domek z piasku, zbudowany przez jakiegoś nieświadomego wizyty Bucks w Orlando dzieciaka. Dzieciaka, którego największym dramatem tego wieczora stał się fakt, że mozolnie budowana konstrukcja zamieniła się za jednym pociągnięciem z buta w jednolitą papkę mokrego błota, przypominającą o kruchości naszej marnej egzystencji, bezlitosnym rozpadaniu się naszych marzeń i rozmazywaniu naszych bezcennych wspomnień przez upływający czas, z taką łatwością, z jaką ocean pożera właśnie strzępki niedawno jeszcze majestatycznej budowli. Komentarz – zamek z piasku to moje wysokie nadzieje Bucks przed meczem, but i ocean to drużyna Magic.
Pomimo tragicznej skuteczności z gry, udało nam się przez pewien czas utrzymać w grze jedynie przez ciągłe atakowanie kosza – w pierwszej połowie zdobyliśmy 42 punkty z pomalowanego (na 49 w sumie rzuconych, dasz wiarę!?) przy ledwie 18 punktów spod kosza Orlando. Jakimś cudem w drugiej połowie zapomnieliśmy o wejściach pod kosz i zaczęliśmy rzucać nieskutecznymi jak zawsze jumperami, co skończyło się dla nas fatalnie (druga połowa to 14 punktów spod kosza i 36 w sumie).
Pierwsze 24-minuty to również dobra gra skutecznego Knighta (8/12 z gry, 19 punktów do przerwy, 5 punktów po przerwie), który wydawał się być nieco bardziej pod kontrolą. Szalone podania włączyły mu się dopiero pod koniec meczu, wliczając w to podanie jedną ręką nad głowami wszystkich na parkiecie, prosto w ścinającego po popcorn kolesia w trzecim rzędzie.
Nie potrafię wytłumaczyć jedynie pięciu rzutów z gry Parkera, który większość meczu był nieobecny, jakby przerabiał na bieżąco scenariusz, co by było, gdyby Harris dalej grał w Milwaukee. Podobnie nieobecny był Mayo, tyle tylko że jak był na parkiecie to zdążył chybić dwa razy więcej rzutów, niż Jabari.
No i stałe pytania – co w tej drużynie robią Dudley i lyasova? I kiedy Sanders odda kasę?
Jeden wielki pozytyw – Giannis i kolejny rekord punktowy w karierze. 19 punktów i nieustępliwe wjazdy pod kosz przy każdej nadażającej się okazji. Pod koniec czwartej kwarty w post-upie przeciw Harrisowi, złapał piłkę prawą ręką, w czasie wbijania się pod kosz prawie zahaczył nią o swoje buty, a następnie przy robieniu kelnera wyprostował tą horrendalnie długą kończynę i, przysięgam na boga, wyglądało to identycznie jak w „Magicznym Meczu”. Tyle, że nie był to jordanowski wsad z połowy boiska z czterema monsterami na twarzy, a grecki and-one spod kosza. Ale też poezja.
Kolejna akcja Giannisa – stoi przy napisie Amway Arena, dwa kroki od linii za trzy i pokazuje ręką „spokojnie, k*wa, mam to”. Obrońca stoi dwa metry przy nim. Co robi Antek? Wypuszcza sobie piłkę na półtora metra do przodu, drobi kilkoma kroczkami do przodu, a potem nagle łapie piłkę, zaczyna dwutakt za linią rzutów wolnych, robi dwa gigantyczne susy, wystawia lewy łokieć, wyskakuje i rzuca floatera o deskę nad bezradnym obrońcą.
Jaram się tym, jak wielkie Giannis sieje spustoszenie, kiedy gra na czwórce. Widziałem to dzisiaj – gdy połączysz jego niewiarygodny zasięg z koordynacją i mobilnością, drewniani skrzydłowi Orlando nie mieli pojęcia, co ich niszczy. Dawno nie widziałem, żeby ktoś tak łatwo wykańczał akcje nad obrońcami pokonując wcześniej tak wielki dystans tak małą liczbą kroków. Popatrz, jak łatwo mija kolesi, robiąc najbanalniejszy pod słońcem crossover. Sky is the f*cking limit!
BTW. Śniło mi się, że Giannis zagrał w tym meczu tylko 3 minuty, ale miał 3 przechwyty i 6 punktów po 3 wsadach. Wyobraź to sobie sobie.
Musisz się zalogować aby dodać komentarz.