Giannis robił plakaty, reszta mu klaskała. A Byki grały w kosza.

bulls051114

Nienawidzę meczów Bucks dzień po dniu. Są jak back-to-backi u chirurga, kiedy jednego dnia masz robioną gastroskopię, a drugiego kolonoskopię. Wiesz, że musisz być obecny, ale jednocześnie widzisz się robiącego milion innych bardziej interesujących i mniej inwazyjnych rzeczy.

Skłamałbym, gdybym napisał, że porażka z Bulls była czymś niespodziewanym (a czy spodziewałeś się tego, że na początku sezonu Bucks będą mieli lepszy bilans niż Cavs, hm?), dlatego nasza dobra gra w pierwszej połowie była czymś, co oprócz kofeiny utrzymywało mnie mniej więcej w pionie przed monitorem. Pierwsze 24 minuty to przede wszystkim:

  • fantastyczny team-effort, każdy z 11 zawodników, którzy pojawili się w tym czasie zdobyli co najmniej dwa punkty,
  • doskonała gra na deskach i pozwolenie Bulls na zebranie tylko 4 piłek w ataku (w całym meczu jedynie 7),
  • tylko 4 straty (kolejne 10 dołożone po przerwie, 3 już w pierwszych akcjach III kwarty).

Zadziwiał również Giannis (13pkt i 8 zb), który momentami grał jak w czasie spotkań ligi letniej – walił fade-away’e, i skakał, skakał, skakał… jak chociażby w najlepszej akcji meczu:

i żeby tego było mało, w czwartej kwarcie postanowił ozdobić ścianę nad swoim pisuarem plakatem z Tajem Gibsonem, po najbardziej nieczystym wsadzie jaki widziałem od lat:

Pomijając statystyki, Antek był zdecydowanie naszym najlepszym zawodnikiem w tym meczu. Przede wszytkim cieszy to, że grał mądrze, nie popełnił żadnej straty, a do tego nie zapomniał o agresji i ciągu na kosz, na który przecież wszyscy jego fani tak bardzo liczą.

Druga połowa to tragedia w naszym wykonaniu. Zanim na dobre wyszliśmy na parkiet zdążyliśmy popełnić trzy straty w trzech kolejnych posiadaniach, co Bulls wykorzystali uciekając na 11-2. Sytuację próbował nieco uratować Mayo, po którego trójce zeszlimy na ostatnią przerwę z tylko dwupunktową stratą. Ale w czwartej kwarcie, mimo, że walczyliśmy z Bykami róg za róg, kopyto w kopyto, nie potrafiliśmy znaleźć sposobu na zatrzymanie chociaż dwóch akcji Bulls z rzędu. Daggerem na dwie minuty przed końcem meczu był Hinrich z trójką z narożnika, po której traciliśmy już 8 punktów i nigdy nie wróciliśmy do gry.

Parker (8 pkt, 6 zb) nie jest póki co debiutantem roku. Nie gra również jak zawodnik, który był najlepiej przygotowany do gry w NBA. Cały czas, w każdym meczu, ma przebłyski świetnej gry (na przykład świetny wjazd po linii końcowej), po której spada na poziom OJa z zeszłego sezonu. Razem z Knightem (10 pkt, 9zb, 7as, 5 przch) i Mayo (9 pkt) trafili zaledwie 10 rzutów a 39 prób i mocno przyczynili się do naszej tragicznej 37% w całym meczu.

Pozwolę sobie jednak zaryzykować stwierdzenie, że gdyby nie zła noc rzutowa, mogliśmy pokusić się o wygraną. Poza skutecznością, zagraliśmy naprawdę dobry mecz: zniszczyliśmy Bulls na desce (50-42), ograniczyliśmy straty do 14 i świetnie wracaliśmy do obrony (tylko 6 punktów Byków z kontry). Zabrakło jednak większej precyzji (nawet Giannis przecież prawie przestrzelił wsad nad Gibsonem, ale maaaaan jak nad nim zawisł) do tego, żeby sprawić mi (i jeszcze kilku fanom oglądającym Bucks w Polsce) niemałą niespodziankę.

Przed nami dwa dni przerwy tak więc wyśpijcie się dobrze.

W piątek jedziemy do Swag-City-Pistons na koszykarską komedię reżyserowaną przez niespokrewnionych braci Brandon&Brandon.

Reklama