W środę, w przerwie między pierwszą a drugą kwartą, Michael Redd po raz ostatni dostanie owację na stojąco od kibiców w Bradley Center. Nękany przez kontuzje kolana, delikatniejszego niż muśnięcie policzka przez poranną bryzę, Mike zostawi po sobie na pewno mieszane uczucia.
Z jednej strony wzorowy obywatel, wierzący i praktykujący katolik, doskonały strzelec z dystansu (kto wie, czy nie TOP3 najlepszych leworęcznych strzelców w historii – 1. Mullin, 2. Harden, 3. Redd, 4. Manu, 5. Bosh??? ) oraz bezapelacyjnie jeden z lepszych zawodników wybranych w drugiej rundzie draftu.
Z drugiej strony nigdy nie był typem zwycięzcy, nie potrafił wziąć na siebie odpowiedzialności za wynik i zaraz po przyjściu do Bucks musiał wejść w buty Allena. Przeciętny obrońca, który w defensywie zawsze tracił to, co wyrobił w ataku. Do tego będzie wiecznie zapamiętany jako ten, który wziął maksa i się połamał, ale to oczywiście nie jego wina, że przyjął pieniądze od szefa. Winić można tylko i wyłącznie władze klubu, że zaoferowały tak dużą kasę zawodnikowi, który nigdy na nią nie zasługiwał.
Redd był dla mnie inspiracją na treningach, kiedy dla jak próbowałem rzucać jego ultra szybką techniką zza głowy (ok, teraz na poważnie. Najszybszy release w lidze – Ray Allen. Drugi – Curry, Trzeci – Michael Redd?)
Strasznie szkoda jego trzech ostatnich sezonów w Bucks (w których zagrał kolejno 33, 18 i 10 spotkań). Kiedy na moment postawiono go na nogi w Phoenix (w sumie 51 meczów w swoim ostatnim jak się okazuje sezonie w NBA) miałem nadzieję, że pogra jeszcze ze dwa, góra trzy lata. Niestety, kończy karierę ze świetnymi statystykami 45% z gry, 38% za trzy, 84% z wolnych. W 629 rozegranych meczach miał TS% na poziomie 56% oraz eFG% 50%. W sezonie 2003/04 zagrał 15 minut w meczu gwiazd, w którym zdobył 13 punktów (5/12 z gry, 3/6 za trzy).
Kończy karierę zawodnik, którego śledziłem przez całą karierę. Pamiętam jego trójkę po podaniu bodajże Forda na OT z 76ers, krzyczenie na cały głos „AND1” po każdym wejściu pod kosz, 57 punktów z Jazz, szybsze od dźwięku fade cuty, czy niezliczone daggery z dalekieeego dystansu. Mam masę meczów Bucks z tamtych lat wypalonych na CD, które kurzą się dumnie na półce i czekają na moment taki jak ten. Środa będzie na pewno emocjonalnym dniem dla każdego fana koszykówki, który śledzi Bucks nieprzerwanie od ponad 11 lat.
Jeździłem po nim często, krytykowałem za fatalną obronę, nigdy nie widziałem w nim lidera i kandydata na maxa. Nie chciałbym go z powrotem w Bucks, nawet jakby był w szczytowej formie, ale cholera, będą za nim tęsknił. (Uwielbiam takie podejście. Trochę jak słuchanie Lou Reeda, czy czytanie Clancy’ego po ich śmierci. Wszyscy oglądamy Redda! W końcu już nigdy nie zagra! <napiszę, że to ironia, tak na wszelki wypadek>)
Dzieci, oglądajcie:
Musisz się zalogować aby dodać komentarz.