10 grudnia – dzień, w którym LeBron prawie w pojedynkę wygrał z Bucks.

Dzisiaj jest poniekąd historyczny dzień dla Bucks. 10 grudnia 2005 oraz 1971 miały miejsce dwa spotkania, o których nie można zapominać.

Siedem lat temu, podczas meczu z Cleveland, omal w pojedynkę nie ograł nas Lebron James. 52 punkty, 7 asyst, 7 zbiórek, do tego 65% z gry – niewątpliwie jeden z lepszych meczów w karierze rozegrał w Bradley Center. Niestety dla niego, to Kozły wygrały tamto spotkanie 111-106, a występ Lebrona można teraz wspominać jako statystyczny wyczyn, który zdarza się raz na kilka sezonów, a nie jako heroiczny wyczyn prowadzący do zwycięstwa. Enjoy!

PS. Fajnie ogląda się skład Bucks z Fordem, Kukocem, Bogutem i Reddem w składzie.

10 grudnia 1971, w naszym mistrzowskim sezonie, Jabbar miał też jeden wyjątkowy mecz. W spotkaniu z Celtami zdobył 55 punktów prowadząc nas do zwycięstwa 120-104. Niestety, brak meczu na youtubie, za to poniżej możecie zobaczyć cały boxscore. Enjoy, tylko trochę mniej.

Reklama

Dajemy ciała w końcówce, ale wygrywamy 97-88 z Nets.

Bucks @ Nets 97 – 88

Pierwsza kwarta miała dwa oblicza. Pierwsze, to gra pod dyktando Nets, w których pierwsze skrzypce defensywnie grał Evans, a offens dzielił się na Blatche’a i Williamsa. Evans, dla którego był to drugi z rzędu mecz w pierwszej piątce za Humphriesa, zaczął spotkanie w swoim stylu – z wielka ilością energii, kilkoma przechwytami, blokiem, dominacją na defensywnej desce i zbiórką w ataku. Do tego dołożył też punkty, po ładnej kontrze i asyście Johnsona. W tym okresie Nets wyszli na komfortowe prowadzenie 11-2, a Bucks nie znaleźli jeszcze swojego tempa. Wszystko się zmieniło, kiedy udało się nieco zacieśnić obronę, paroma blokami popisali się Sanders i Udoh, a my zaczęliśmy biegać. Parę punktów po wejściu pod kosz zaliczył Ellis, trójkami (w tym jednym friendly bounsem) popisał się Jennings i ni z tego ni z owego wyszliśmy na prowadzenie 19-13 po runie 17-3. Pierwsza kwarta skończyła się naszym prowadzeniem 25-18, kiedy ostatnią akcję totalnie spartaczyli Nets. Bucks mogli jeszcze faulować, Williams, rzucając z półdystansu spodziewał się, że sędziowie odgwiżdżą przewinienie Jenningsa. Gwizdki jednak milczały i podobnie zachowała się publiczność, kiedy zobaczyła, jaką cegłą popisał się ich rozgrywający. Piłkę zebrał Udoh, podał do Danielsa, który był od razu faulowany przez Stackhouse’a na 2 sekundy przed końcem. Bezsensowny faul dał nam dwa gratisowe punkty z rzutów wolnych, a w Nets Teletović kozłował tak długo przed oddaniem rzutu, że zabrakło mu czasu. W tej pierwszej kwarcie Bucks dominowali pod koszami (5 bloków, w tym dwa Sandersa) i sprawiali wrażenie lepiej poukładanych ofensywnie. Był ruch bez piłki (czego bardzo brakowało po stronie Nets) i była agresywna gra na deskach.

Przez pierwsze 6 minut drugiej kwarty Nets nie zdobyli punktów z gry, a Bucks robili w ataku co chcieli. W rezultacie szybko powiększyli przewagę do 37-25 i sprawiali wrażenie w pełni kontrolujących spotkanie. W ataku spokojnie rozgrywał Jennings (13 punktów w tamtym okresie), który potrafił znaleźć balans między trójkami a rzutami spod kosza (ewentualnie z półdystansu). W obronie Mbah a Moute był wszędzie: podwajał Johnsona, krył Stacka, zbierał. Pomagał mu Udoh, który nawet zaimponował mi akcją ofensywną: kiedy stojąc na lewym łuku z Blatchem przed twarzą wkozłował sobie w nogi, złapałem się za głowę. Ale później opanował kozioł, zrobił jeden pokraczny pivot, wziął Blatcha na plecy, zrobił parę dynamicznych kroków w stronę kosza, a kiedy myślałem, że odpali cegłę, podał do niekrytego w rogu Lamba, który trafił swoją pierwszą trójkę w meczu. W między czasie mieliśmy też festiwal trójek z obu stron – najpierw trafił Stackhouse, w kolejnej akcji z czystej pozycji Ilyasova, a pod drugim koszem CJ Watson. Ale w tej pierwszej połowie drugiej kwarty był to jedyny zryw, na jaki było stać Nets, grających póki co statecznie i bez wielkiego pomysłu w  ataku. Później mieliśmy popis z jednej strony kolejnych strat (Bucks) i niecelnych rzutów połączonych z milionem ofensywnych zbiórek (Nets). Ciężko się to oglądało, bo obie drużyny miały skuteczność nieco ponad 30%. Jednak obrona prowadzi do  ataku i Bucks byli tego doskonałym przykładem przed przerwą. Na 11 sek przed końcem Sanders bezlitośnie zablokował Williamsa przy próbie floatera i w kontrze faulowany był Ellis (2 wolne skuteczne). W kolejnej akcji Jennings, równie efektownie jak Sanders, zabrał piłkę Williamsowi i również był faulowany w kontrze (kolejne dwa wolne celne). W rezultacie, po brzydkim meczu ogólnie, ale po dobrej defensywnie połowie, Bucks schodzili do szatni z komfortowym prowadzeniem 47-31, zamykając kwartę serią 9 zdobytych punktów z rzędu.

Początek trzeciej kwarty to najlepsze 6 minut w wykonaniu Bucks w tym sezonie. Fantastyczna obrona, masa przechwytów, pomoc w obronie, świetna gra na desce i wymuszanie rzutów z ręką na twarzy oraz skuteczna gra w ataku doprowadziły do 28 punktowej przewagi. Wtedy stwierdziłem, że się zdrzemnę. Jak zacząłem odpływać, obudził mnie potężny huk nad głową. Kiedy już chciałem opieprzać sąsiadów okazało się, że to był Przybilla wstający z ławki i rzucający swój zakurzony dres na parkiet. Decyzja Skilesa (durna bo durna) zadziałała na mnie lepiej niż dwie espresso. Po wejściu Przybilli Nets grali z przewagą jednego zawodnika, co błyskawicznie wykorzystali zmniejszając przewagę z 28 do 16 punktów w niespełna trzy minuty. Na szczęście udało nam się poukładać szyki i zakończyć kwartę z 20 punktową przewagą (75-55), ale biały, waniliowy niesmak pozostał.

Czwarta kwarta to powrót starych dobrych Bucks, których pokochałem ponad 10 lat temu. Podania do sędziego, kozły w nogę, przestrzelone wsady, trójki lądujące na górnych kantach tablicy to był nasz chleb powszedni. Z drugiej strony Nets prowadzeni przez MarShona Brooksa i Gerarda Wallace’a zmniejszyli straty do zaledwie 7 punktów na 2 minuty przed końcem. Możecie sobie wyobrazić przerażenie malujące się w moich oczach, kiedy zobaczyłem widmo kolejnej głupiej porażki na własne życzenie. Na szczęście daggerem za trzy popisał się Daniels, potem z półdystansu trafił Luc Richard  i udało się do końca utrzymać przewagę oscylująca w granicach 1- punktów. Ostatecznie udało się dowieźć ważne, wyjazdowe zwycięstwo 97-88.

upFantastyczny mecz zagrali Jennings i Ellis. 26 punktów, 7 asyst, 6 zbiórek i 5 przechwytów Brandona i 24 punkty (8/13 z gry), 5 asyst i 3 przechwyty tego drugiego. Oboje fantastycznie zacieśniali obronę i po raz pierwszy w tym sezonie doskonale się uzupełniali na parkiecie. Jennings nie wymuszał rzutów, Ellis skupiał się na penetracjach kiedy to tylko było możliwe i w rezultacie mieliśmy najlepszy mecz w wykonaniu naszych obrońców w tym sezonie (być może nawet ever).

upPopatrzcie też na to, co Mbah a Moute zrobił z Johnsonem. 2/8 z gry, tylko 6 punktów i ledwie 4 asysty to wynik najlepszego strzelca Nets. Luc wraca do formy w błyskawicznym tempie i do fantastycznego meczu zabrakło mu jedynie lepszej egzekucji wolnych.

downNie podobał mi się w ataku Sanders, który momentami brał za dużo kozłowania na siebie. Drybling, pivoty, kozły pod nogami to nie jego brożka i nie wychodzi mu to zbyt dobrze. Stąd słaba skuteczność (3/12), ledwie 6 punktów i 6 zbiórek, ale też 4 bloki.

To był dziwny i brzydki mecz. Przegraliśmy deskę o -11, asysty o -1, ale nadrobiliśmy lepszą skutecznością z gry (46% do 40%) osobistymi (+9 na naszą korzyść) i punktami po stratach (również +9). Nie ma co rozliczać wygranych, chociaż końcówka spotkania wymaga dogłębnej analizy przez sztab trenerski, bo to co w tym okresie robiliśmy wołało o pomstę do nieba.