Bucks byli w nocy o jedną kwartę od przyzwoitego wyniku w San Antonio i wszystko popsuli fantastycznie dysponowani rezerwowi Spurs, którzy w czwartej kwarcie pozwolili sobie na run 21-3. Przyznam się, że spodziewałem się tego, że prędzej czy później musiał nadejść moment, kiedy gospodarze pokażą nam miejsce w szeregu. Na początku meczu było widać, że Spurs zagrali pierwszy mecz od trzech dni. Nie wiem, czy to obrona pod koszem Sandersa i Udoha spowodowała, że chybili pierwsze 11 rzutów z gry, czy po prostu niemoc spowodowana chwilowym zastojem i brakiem ogrania. O tej pierwszej opcji może świadczyć fakt, że po szybkim zejściu Sandersa i Udoha (po 2 faule już po 5 minutach gry), SAS zaczęli sobie pozwalać na zbyt dużo pod naszym koszem. Nie dość, że totalnie zdominowali deskę (53-36), to jeszcze bezlitośnie wykorzystywali braki defensywne Jenningsa (tutaj głównie we znaki dał się Parker: 22 punkty, 10 asyst i 6/11 z gry).
Nie rozumiem tego, co po raz kolejny robił Jennings. W ataku skupiał się głównie na nic nie wznoszących floaterach z jednej nogi i w momencie, kiedy nawet Dalembert walił swishe z półdystansu, Brandon był jedynym zawodnikiem, który miał problemy ze znalezieniem rytmu w ofensywie. Co najgorsze, nie jest to pierwszy mecz, kiedy walczy ze sobą jak Iliasova na początku sezonu. W sumie 14 punktów (na 15 rzutach) i jedynie 4 asysty, to kolejny słaby występ naszego przyszłego (obu nie) głównego rozgrywającego na lata.
Słowa uznania należą się jednak Ellisowi, który zagrał najlepszy mecz w tym sezonie. Zaczął niezwykle agresywnie i udało mu się to pociągnąć aż do końca spotkania. W sumie zaliczył pierwsze double double w tym roku (21 pkt, 11 as i 7 zb), a co najważniejsze trafił aż 10 z 11 wolnych i nie miał ani jednej straty. Podobało mi się to, że w końcu zauważał lepiej zauważonych zawodników, że przy kontrze potrafił poczekać na trailera i dograć do niego piłkę na łatwe punkty. Udało mu się też uzbierać trzy przechwyty, jednak aż dwa z nich były po przypadkowych odbiciach a nie po jakiejś finezyjnej akcji w obronie.
Nie potrafię zrozumieć ostatnich rotacji Skilesa. Dlaczego po raz kolejny nie używany byłby Dalembert? To, że wszedł na parkiet spowodowane było jedynie szybkimi faulami naszych podkoszowych. Obecność Sammy’ego dużo dała pod koszem i nagle nadwaga Diawa przestała mieć jakiekolwiek znaczenie. Kto potrafi mi wytłumaczyć to, że po świetnej pierwszej połowie (16 punktów) Ilyasova przesiedział 11 minut trzeciej kwarty? Zanim zdążył się z powrotem rozgrzać, mecz się skończył, a on zdobył tylko jeden punkt z wolnych. Szkoda, że Mbah a Moute wytrzymał tylko 19 minut, bo widać, że jest na potwornym głodzie gry. Manu nie miał przy nim łatwego życia, a w ataku Mbah raz nawet próbował wskoczyć do TOP5 najlepszych akcji kolejki, ale przy ostatnim w kwarcie coast to coast przestrzelił wsad nad Bonnerem.
Szkoda, bo jest to kolejna sytuacja, kiedy trafiliśmy na naprawdę słabo dysponowanych przeciwników (gdyby nie ta ławka…), którzy nadrobili swoje problemy ze skutecznością zbierając w ataku co trzeci swój niecelny rzut. Bucks oczywiście musieli przejść samych siebie, trafiając w trzeciej kwarcie z 27% skutecznością, a w czwartej z 36%.
Na plus na pewno trzeba zaliczyć dobry powrót do gry Mbah a Moute i co raz lepsze wsparcie z ławki w wykonaniu Danielsa. In minus na pewno zaliczam pozycję na wschodzie, na której teraz się znajdujemy. #9 jest chyba najbardziej niemile widzianą pozycją w konferencji.