Nie lubię back-to-backów, bo przez dwie noce z rzędu muszę spać na kanapie. I uwierzcie mi, moje zdrętwiałe kości źle wpływają na komfort oglądania meczów. A komfort jest cholernie potrzebny jak się ogląda mecze Bucks. Trzeba jakoś umieć się zorganizować i walczyć z zaśnięciem, kiedy widzicie w pierwszej piątce Jenningsa, Ellisa, Danielsa, Udoha i Hensona. Ten eksperymentalny wyjściowy skład rozpoczął od haniebnego 0-17 w pierwszych 6 minutach meczu. W tym okresie mieliśmy więcej strat (6) niż celnych rzutów, a w obronie nie robiliśmy kompletnie nic, żeby powstrzymać Garnetta i Lee. Kozły to tak cholernie nieprzewidywalna drużyna, że ciężko powiedzieć, w jakiej dyspozycji będą danego dnia. Dlatego też możecie sobie wyobrazić moją minę, jak do przerwy udało się doprowadzić do jedynie jednego punktu straty (47-48).
Jak do tego doszło? Bucks przestali grać indywidualnie i w końcu postanowili się dzielić piłką w ataku pozycyjnym. Aby tego dokonać, trzeba było zdjąć Ellisa z parkietu. Kiedy Monta wrócił, zaczęliśmy biegać i muszę pochwalić Ellisa za trzy akcje: dwie to indywidualne wejścia pod kosz zakończone łatwymi punktami, a druga to maksymalnie nakręcający momentum pick’n’roll z Sandersem po wysokiej zasłonie, zakończony akcją 2+1 Larry’ego (który na marginesie znowu może zawalczyć o triple double, bo do przerwy ma 9 punktów, 9 zbiórek i 4 bloki).
Celtowie do przerwy doskonale zabezpieczali deskę – najlepiej było to widoczne w pierwszej kwarcie, kiedy nie trafialiśmy na potęgę, a jednak mieliśmy jedynie dwie zbiórki w ataku. W ofensywie do przerwy ciągnął nas Ersan, który w końcu gra jak na 8 milionowego kolesia przystało. 11 punktów, dwa wymuszone ofense, trafia trójki, wchodzi pod kosz, w końcu jest sobą. Załapał się nawet w nagrodę na pierwszy wywiad w przerwie. Oprócz Ilyasovy, warto wspomnieć o debiucie Mbah a Moute, który po operacji kolana wszedł już w pierwszej kwarcie i po 6 minutach gry mógł się pochwalić 2 punktami i 5 zbiórkami.
Druga połowa to, z mniejszymi przerwami, popisowa gra Bucks, jakich chciałbym oglądać częściej. Ellis grał w obronie (nie uwierzycie, ale rzeczywiście go chwalę za dwa przechwyty, w których wyrwał piłkę z rąk i pędził do kontry – obie te akcje prowadziły do łatwych punktów). I mimo tego, że swoje 17 punktów zdobył na fatalnej skuteczności (6/20) to dało się go oglądać, jak decydował się na wejścia pod kosz. Niestety, rzuty z dystansu i półdystansu dalej mu nie siedzą tak, jak powinny. Ale wracając do samego meczu. Kiedy w czwartej kwarcie prowadziliśmy trzema punktami i trzy straty z rzędu popełnił Doron Lamb, Celtowie się odrodzili. Trafili dwie szybkie trójki i znowu trzeba było ich gonić. Na szczęście mieliśmy w drużynie Sandersa, który pod koniec dwukrotnie zmienił oblicze meczu na naszą korzyść. Najpierw trafił z półdystansu, potem w obronie zatrzymał Garnetta, a następnie wywalczył zbiórkę w ataku, którą zamieniliśmy na punkty.
Prowadzenie w końcówce meczu zapełnił nam też Larry, trafiając jeden z dwóch rzutów wolnych, dzięki czemu wyszliśmy na prowadzenie 91-88 na 9 sekund przed końcem. Po przerwie za trzy nie trafił Pierce, Celtowie zebrali jednak piłkę, wycofali do Terry’ego, ale jego desperacka trójka z 10 metrów na szczęście wylądowała twardo na obręczy.
Zaraz po zakończeniu meczu Sanders cieszył się jak dziecko i wcale mu się nie dziwię. Zaliczył pierwsze w historii back to back double double (w nocy znowu imponujące 18 punktów, 16 zbiórek i 5 bloków z ławki) i jako jedyny doczekał się głośnego skandowania LARRY LARRY z trybun, jak wykonywał ostatnie wolne. Myślę, że nie minie dużo czasu, jak zamiast LAARRRYY będziemy słuchali okrzyków MVP, MVP. Jak tu nie kochać Bucks, powiedzcie mi. Każdego wieczora oferują inną porcję wrażeń – od zdenerwowania i rezygnacji, po fantastyczne powroty i ostatecznie wybuchy radości. Warto wstawać, żeby oglądać coś takiego, nawet jeśli nie zawsze wiąże się to z koszykówką na najwyższym poziomie.
Bucks co prawda zaczęli mecz z 27% z gry po pierwszej kwarcie, jednak zakończyli spotkanie z 46% skutecznością. Co ważne w końcu oddaliśmy więcej wolnych niż nasi przeciwnicy. W tym sezonie nie mieliśmy chyba jeszcze meczu, w którym oddalibyśmy 20 osobistych (17 celnych). Szczególnie w drugiej i trzeciej kwarcie było widać wyjątkowy ciąg na kosz Ellisa, który w końcu decydował się wykorzystać swoją szybkość do mijania obrońców i poświęcania ciała (obijany był niemiłosiernie).
Graliśmy też wyjątkowo zespołowo – oczywiście nie licząc pierwszej fatalnej kwarty. Nawet Ellis nie był w tym spotkaniu czarną dziurą pochłaniającą każdą piłkę (miał 7 asyst, najwięcej w zespole). 24 z 36 naszych FG było asystowanych i jedynie Udoh nie zaliczył ani jednego podania otwierającego drogę do kosza w zespole.
To, co w ostatnich dwóch meczach robi Sanders zasługuje na osobny akapit. Napisałem na twitterze, że nie Jennings i nie Ellis, ale właśnie Larry powinien być naszym najważniejszym zawodnikiem w przyszłości. To, w jaki sposób zmienia drużynę jak tylko wchodzi z ławki jest nieprawdopodobne. Niezależnie od wyniku, sektor 7 jest dodatkowo głośny po wejściu Larry’ego. Nie ma dla niego przegranych piłek pod koszem i w końcu sprawia wrażenie nieco dojrzalszego w obronie, niż był jeszcze chociażby na początku tego sezonu, kiedy skakał jak szalony do każdej piłki i łapał średnio po 6 fauli na mecz. Teraz jest inaczej i widać, że słowa Dalemeberta, który mówił mu o ciągłych chronieniu kosza i nie przejmowaniem się faulami, bardzo pomogły.
Po takim zwycięstwie nie chcę pisać o minusach, których było sporo. Chociażby to, że przespaliśmy początek meczu i musieliśmy od początku gonić. Cieszmy się fantastycznym zwycięstwem, ten jeden jedyny raz bez mojego zbędnego marudzenia. Walczymy cały czas na bilansie ponad .500, z Celtami jesteśmy póki co 2-1, a Sanders wyrasta na kandydata do zawodnika tygodnia. Chwilowo jest dobrze.
Musisz się zalogować aby dodać komentarz.