Dzień konia Hensona nie uchronił nas przed porażką po dogrywce.

Bucks @ Heat 106 – 113

-Wyczekiwany od początku sezonu pojedynek z mistrzami rozpoczął się na dobrą sprawę 15 minut przed pierwszym gwizdkiem, kiedy to walczyłem z całych sił z budzikiem i milionem głosów w głowie, które mówiły mi, żeby kłaść się spać i obejrzeć mecz przed południem. Nauczony doświadczeniem, wiedziałem, że to niemożliwe. Musiałem zobaczyć na żywo, jak Udonis Haslem staje się najlepiej zbierającym zawodnikiem w historii Heat wyprzedzając Mourninga. Chciałem zobaczyć Dalemeberta, trafiającego pierwszą trójkę w karierze. No ale przede wszystkim musiałem się przekonać na własne oczy, na co stać w tym roku Bucks.

Defensywnie, od początku Kozły dały znać, że stać ich na niewiele. Po szybkim początku Harrisa, kiedy zdobył 7 punktów Bucks z rzędu i kilku punktach dorzuconych przez Dalemberta i Ellisa, było 13-17 dla Heat. Gospodarze trafiali wtedy głównie po szybkich kontrach, albo minięciu na pierwszym koźle i rzucie spod kosza. Stąd ponad 75% skuteczność i aż 14 z 17 punktów rzuconych uncontested spod samej obręczy. Bucks nie wyglądali jak drużyna, która będzie miała jakiekolwiek szanse na nawiązanie walki. W ataku nie było pomysłu innego niż rzuty za trzy Jenningsa (szybkie 0/4 z gry) i jak nie udało się zdobyć punktów po szybkiej kontrze, to w ataku pozycyjnym nie robiliśmy nic. Ersan zdążył już zaliczyć pierwszego airballa za trzy oraz flopa przy próbie wymuszenia offensa na Wadzie. Z drugiej strony Heat biegali dwa razy szybciej, skakali dwa razy wyżej i rzucali 40% lepiej, przez co wyszli na szybkie 27-13 i było już praktycznie po meczu. W czasie 6 minut pierwszej kwarty Heat zaliczyli run 15-0, ograniczyli nas do zaledwie 25% z gry i wyszli na komfortowe prowadzenie 29-15. W między czasie Haslem zebrał dwie piłki w obronie i wyprzedził Mourninga na liście najlepiej zbierających zawodników w 25 letniej historii Heat. Wywiad z Alonso tylko przekonał mnie do tego, że niektórzy zawodnicy się nie starzeją.

W drugiej kwarcie niemoc Bucks się nie zmniejszyła. Run Heat wydłużył się do 19-2, prowadzenie rosło w zastraszającym tempie, a Jennings z Ellisem razili nieporadnością w ataku, której nie powstydziłby się nawet Ilyasova. Oboje mieli w sumie 0/12 z gry, 4 asysty i 2 straty. Przy stanie 28-41 powoli zacząłem zdawać sobie sprawę z tego, że nic wielkiego w tym spotkaniu już się nie wydarzy. Oglądało się to trochę, jakby do Miami przyjechała wycieczka pełna autystycznych dzieciaków, ubranych w zielone stroje, którym nagle ktoś kazał grać w koszykówkę. Sanders popełnił trzy faule w 6 minut, a potem dostał dwa techniczne z rzędu i szybko został odprowadzony do szatni. Ironiczna mina, jaka przykleiła mu się do twarzy oraz dodatkowe prowokowanie ławki Heat nie pozwoliła mi zapomnieć o porównaniach z młodym, szalejącym przy każdej okazji Rodmanie.

Marudząc i narzekając, Bucks wyszli na run 14-3 i ni z tego zrobiło się 37-44 dla Miami.  Doskonałym podaniem do Ellisa pod koszem popisał się Dalembert (patrz niżej) i dopiero Bosh przerwał serię 13 punktów z rzędu zdobytych przez Kozły. W drugiej kwarcie nie popełniliśmy ani jednej straty, zdobyliśmy aż 14 punktów z pomalowanego,  a na 0,3 przed końcem pierwszą trójkę w karierze trafił Dalembert, ustalając wynik na 44-46 dla Heat. Po doskonałej dyspozycji rzutowej i w końcu dobrej grze w obronie, wygraliśmy drugie 12 minut 29-17. Ciekawe jest to, jak szybko zmienił się obraz tego spotkania, szybko i zupełnie niespodziewanie. Od stanu 28-44 do 44-46 te autystyczne dzieciaki o których pisałem ściągnęły okulary, weszły ukradkiem do toalety i przebrały się w stroje superbohaterów, którzy byli na największej do tej pory misji ratowania własnych tyłków. Technika, którą zastosowali – pozwólcie po sobie przejechać, potem udawajcie martwych, a na koniec zaatakujcie okazała się śmiertelnie skuteczna w drugiej kwarcie.

Trzecia kwarta to 4 szybkie straty Heat, które niestety nie przełożyły się na łatwe punkty Bucks. Po doskonale wykonanym wyrzucie z autu, po którym Ellis złapał piłkę w powietrzu i przed wylądowaniem oddał ją Dalembertowi, który skończył akcję wsadem z faulem, schodziliśmy na pierwszą przerwę z remisem po 60. Jennings przeplótł dwa głupie rzuty za trzy z dwoma fantastycznie wykończonymi floaterami z jednej nogi, które wpadły do kosza pod tak idealnym kątem, że swish siatki zagłuszył na moment wszystkich kibiców na trybunach. Nie wiem, po co na parkiecie tak długo był kompletnie bezproduktywny Ersan. Na 3 minuty przed końcem trzeciej kwarty miał 4 punkty i 1 faul przy 2/7 z gry. Świetnie za to spisywał się John Henson, który nie dość, że miał 10 zbiórek w 10 minut gry, to jeszcze skuteczną dobitką równo z końcową syreną ustalił wynik po trzech kwartach na 73-71 dla Bucks.

Ostatnie 12 minut rozpoczęło się tak, jak skończyła poprzednia kwarta – od popisu na deskach i pod koszami Hensona.  Zbiórki przyciągał jak magnes (13 po 11 minutach gry) a do tego dołożył kilka punktów po naprawdę solidnej grze w ataku (11 punktów na 9 minut przed końcem meczu). Na 5 minut przed zakończeniem meczu Bucks prowadzili +4 87-83, a byłoby +5, gdyby technicznego dla Udoha nie zagwizdali sędziowie (nie mam zielonego pojęcia za co). Oglądanie Hensona i Udoha pod koszem w dzisiejszym meczu to była czysta przyjemność – żaden z podkoszowych (oprócz Bosha) Miami nie miał łatwego życia. Gdy Henson zdobył swój 15 punkt i zebrał 15 piłkę, Bucks prowadzili 89-83, ale potem niestety sprawy w swoje ręce wziął Lebron, najpierw fantastycznie podając do Bosha, który na raty zapunktował spod samego kosza, a potem sam trafił trójkę.  Run Miami rozciągnął się do 10-0 tylko po to, żeby potem Bucks zdobyli 5 punktów z rzędu. Na 90 sekund przed końcem prowadziliśmy 96-94. Kiedy Bosh nie trafił trójki a piłka wciąż była w powietrzu, wystarczyła kolejna zbiórka Hensona żeby praktycznie zakończyć spotkanie, ale niestety James wykorzystał przewagę siły i doświadczenia, zebrał w ataku i doprowadził do remisu 98-98 na 24 sekundy przed ostatnim gwizdkiem. Nie rozumiem ponownie, dlaczego ostatnią akcję meczu Skiles rozpisał na iso dla Ellisa. Henson zebrał w ataku nad Boshem, ale niestety potwornie się podpalił, przerzucił kosz i na 1,4 przed końcem Miami mieli piłkę, nadal przy remisie 98-98. Wade miał wygrać spotkanie w regulaminowym czasie gry, ale defensywną akcją meczu popisał się Ellis, który zablokował lidera Heat, doprowadzając do dogrywki.

Dogrywkę fatalnie, bo od dwóch strat i nieudanego wejścia zaczął Ellis, co skrzętnie wykorzystali Heat wychodząc błyskawicznie na 6 punktowe prowadzenie. Ciąg dalszy dogrywki to niestety dalej popisy nieskuteczności Ellisa, który niczym klasyczna czarna dziura w ataku zasysał każdą piłkę i kończył każdą akcję rzutem. Aż się prosiło wtedy o zmianę i wprowadzenie Udriha, który dotychczas w meczu bardzo dobrze radził sobie z prowadzeniem gry. Trójka Allena, niecielna trójka Jenningsa a potem zbiórka w ataku Battiera praktycznie przesądziły o zwycięstwie Heat (109-102 na 30 sekund). W czwartej kwarcie i dogrywce zawiódł Brandon, który nie zdobył ani jednego punktu. Ofensywa całkowicie padła, jak za zdobywanie punktów na siłę wziął się Ellis, który zdecydowanie nie miał swojego dnia rzutowego. Gdyby nie Henson i jego wyjątkowy dzień konia, pewnie nawet nie doszłoby do dogrywki. Trzeba pochwalić Bucks za walkę oraz za powrót do gry po tragicznej pierwszej kwarcie. Niestety, po raz kolejny zabrakło zimnej krwi w końcówce oraz dobrego rozegrania ostatniej akcji w regulaminowym czasie. Trochę winię za to Skilesa, który mógł wymyślić coś lepszego, niż izolacja na Ellisa, który, jak już nie raz dzisiaj pisałem, nie miał swojego dnia rzutowego. Miami pozostają niepokonani na własnym parkiecie, Bucks przegrywają 4 mecz z sezonie, ale nie mają się czego wstydzić.

Reklama