Mimo mojego dużego hura optymizmu i nawet dobrego samopoczucia w czasie nagłej nocnej pobudki, pierwsza kwarta meczu pokazała, że coś w tym meczu będzie innego. Nie miałem już tak tęgiej miny, kiedy na twardą i pewną podkoszową grę Gasola i Randolpha odpowiadaliśmy rzutami przez ręce z dystansu i floaterami, które jakimś cudem wpadały przez pierwsze 12 minut. Łatwo było przewidzieć, że strategia obrana przez Bucks nie będzie w stanie zapewnić stałej dostawy punktów przez kolejne trzy kwarty i wcale się nie zdziwiłem, gdy Memphis zaczęli drugą odsłonę meczu od 9 punktów zdobytych z rzędu. Kombinacja izolacji na Randolpha i Gay’a, dodatkowo wsparta przez systematyczne i książkowe akcje pod koszem Gasola pozwoliła niedźwiadkom wyjść na 13 punktowe prowadzenie do przerwy (56-43). Bucks w tej drugiej kwarcie nie mogli poradzić sobie nie tylko z fizycznością przeciwników, ale również z koszami we własnej hali. Szkoda, że nikt nie prowadzi statystyk rzutów, które wylały się z obręczy…
Kiedy w połowie trzeciej kwarty przewaga Memphis sięgnęła 20 punktów, a ja powoli zacząłem zbierać się do łóżka, na parkiet wyszli Jennings, Ellis, Dunleavy, Henson i Sanders, którzy fantastyczną grą pociągnęli zespół i zaliczyli run 21-6. Niestety, przed końcem kwarty Pondexter i Ellington zaliczyli po trójce i przewaga znowu na dobrze przekroczyła 10 punktów.
Potwornie twarda obrona podkoszowa Grizzlies zmusiła Bucks do wymuszonych rzutów z półdystansu, stąd nasza fatalna, zaledwie 37% skuteczność (dość powiedzieć, że Ellis nie trafił swoich pierwszych siedmiu rzutów z gry). Z drugiej strony nie byliśmy w stanie ani na chwilę spowolnić ataków Memphis, którzy trafili ponad połowę swoich rzutów (53%). Ale nie ma się co dziwić, skoro ze 108 zdobytych punktów, aż 46 zdobyli spod samego kosza.
Pozytywnie znowu wypadł Sanders, który jako jedyny zawodnik w naszym zespole mógł pochwalić się double-double (10/11), do czego dołożył jeszcze 3 bloki i o dziwo nie spadł za faule. Nasz ultra ofensywny duet obwodowy trafił 11 z 38 rzutów i rozdał 12 piłek, ale nie był w stanie pozytywnie wpłynąć na wynik meczu.
Gdybym miał się doszukiwać pozytywów w tej porażce, to na pierwszy rzut oka powiedziałbym o stratach, które udało się ograniczyć do jedynie 10 w całym meczu (z czego prawie połowę – dokładnie 4 – miał Sanders). Drugim plusem był debiut Hensona, który niestety zaczął od głupiego podania wzdłuż linii za trzy, które bez problemów przechwycił bodajże Gay i skończył akcję 2+1 po juniorskim faulu wracającego do obrony Hensona. W meczu też niczym wielki nie się wyróżnił, chociaż był na parkiecie w czasie naszego jedynego runu w trzeciej kwarcie.
Ale tutaj pozytywy się kończą. Najlepszy start od 7 lat skończył się szybciej niż się zaczął i wracamy teraz do nerwowego ciułania zwycięstw. Przed nami wyjazd do DC, gdzie zmierzymy się z odmienionymi Wizards (w piątek), którzy jeszcze w tym sezonie nie posmakowali zwycięstwa. Głupio by było, gdyby Bucks popsuli im serię…