Fatalni Celtowie kluczem do wygranej Bucks (1-0)

Nie wiem jeszcze w jaki sposób zinterpretować nocne zwycięstwo w Bostonie. Czy Celtowie zagrali tak fatalnie, ponieważ obrona Bucks wymusiła na nich kompletny brak pomysłu na atak, czy po prostu straszny dzień spowodował, że Kozły wyglądały bardzo dobrze w obronie? To jest dokładnie to samo uczucie, kiedy idąc ulicą uśmiecha się do ciebie kilka dziewczyn pod rząd a ty zaczynasz się zastanawiasz, czy dalej masz na twarzy kawałek gyrosu i majonezu. Na nasze szczęście, to gracze Bostonu zagrali tak, jakby na 10 minut przed meczem zjedli po 3 knysze każdy i następnie z pełnymi żołądkami toczyli się za karę po parkiecie. A Bucks wręcz przeciwnie, momentami Jennings i Ellis biegali tak szybko do kontry, że autentycznie bałem się, że w kolejnej akcji zabraknie im już siły na rzut.

Bucks zaczęli po swojemu – od niecelnego rzuty Monty, zbiórki w ataku Ersana, odrzucenia na obwód do Jenningsa, który błyskawicznie odpalił trójkę (oczywiście niecelną). Jednak im dalej w las, tym przewaga Kozłów niespodziewanie rosła. Uciszyła się wypełniona po brzegi hala i momentami tylko odżywiała, żeby pobuczeć po kolejnej nieudanej akcji w ataku Celtów. Przy stanie 42-24 dla Bucks, miałem wrażenie, że zawodnicy z Milwaukee zaraz pękną, podjarają się i zmarnują przewagę w 5 kolejnych minutach. Myliłem się, bo Kozły były niesamowicie pewne siebie. Do przerwy pozwolili Bostończykom na jedynie 12/40 z gry (30%), w tym na zaledwie 7/17 spod kosza. Gdy po pierwszej połowie szukałem jakiegoś zwrotu na podsumowanie 24 minut, jedyne co przyszło mi do głowy to „Móójj Boooooże” teatralnie wypowiedziane przez pracownicę przy filmie „Ostatniej paróweczki hrabiego Barry Kenta”, która jak się potem okazało, w moim wieku nie jadła. Szkoda jedynie, że ostateczny wynik nie oddaje tego, jak bardzo Celtowie zostali upokorzeni. Strasznie chciałem, żeby w świat poszło info o tym, jak Bucks wygrali na wyjeździe +22.

Brandon Jennings – zagrał tak, jak powinien grać zawodnik, któremu zależy na pozostaniu w drużynie na lata. Był liderem pełna gębą i momentami włączała mu się faza, w której chyba nie wiedział do końca gdzie się znajduje na parkiecie, odpalał rzut i i tak trafiał. 21 punktów (na 17 rzutach), 13 asyst i 6 przechwytów (rekord kariery) nie oddają w pełni tego, jak wiele od niego w tym spotkaniu zależało. Kiedy w jego miejsce wchodził Udrih, gra się sypała. Były oczywiście momenty, kiedy grał jak jeździec bez głowy, zamiast penetrowania wymuszał rzuty z nieprzygotowanych pozycji, albo podawał do Doca Riversa, ale generalnie w pełni zasłużył na miano MVP tego spotkania.

Ersan Ilyasova – po cichu zrobił swoje. Najlepiej zbierający meczu (11 zbiórek, 4 w ataku)  dorzucił dodatkowo 7 punktów, był znowu nieoceniony przy walce na deskach – głównie dzięki niemy wygraliśmy zbiórki 46-36.

Monta Elllis i Beno Udrih – obiecałem sobie, że nie będę ich krytykował po wygranym meczu, ale nie mogę się powstrzymać. Monta grał nie tyle jak jeździec bez głowy, ale jak jeździec, któremu przeszczepiono głowę konia. Głupie decyzje rzutowe, pchanie się na siłę pod kosz, oczywiście milion ekwilibrystycznych rzutów, które nie miały prawa wpaść. Skończył mecz z 14 punktami (6/20 z gry) 4 asystami i 3 zbiórkami i przy fatalnej dyspozycji Danielsa musiał przebywać na parkiecie aż 37 minut. Podobnie rozczarował Udrih, który momentami klepał jak Robert Skibniewski w swoim prime time klepactwa, po to, aby potem zamknąć oczy, wejść pod kosz i stracić piłkę (3 straty w 21 minut). Straty straty i jeszcze raz straty (18 w meczu) to największa bolączka po tym spotkaniu. Ale obawiam się, że przy tempie, jakie Bucks narzucają w każdej akcji w ataku, ciężko będzie utrzymać się poniżej 10 strat na mecz.

Fantastycznie zagrał Tobias Harris, który do 18 punktów (8/11 z gry) dołożył 6 zbiórek i 2 asysty. Patrzcie na niego uważnie, albo chociaż śledźcie od czasu do czasu statystyki, bo przy jego zaangażowaniu w obronie przyjdzie w końcu mecz, aż zaliczyć nie widziane od czasu Kirilenki 5×5 (+5 w punktach, asystach, zbiórkach, przechwytach i blokach). Dzisiaj był od tego daleki, ale tylko już wam teraz zaznaczam, żeby potem móc powiedzieć: „A nie mówiłem?”

I jeszcze słowo o Sandersie, który co prawda w kolejnym meczu był o krok od wyfaulowania się (5 fauli w 20 minut), ale pokazał się z bardzo dobrej strony zarówno w ataku (10 punktów, pewny rzut pod koszem) oraz na deskach (7 zbiórek). Naprawdę, jak tylko ograniczy faule i w końcu nauczy się nie skakać na pierwszy zwód, to już w tym sezonie Dalembert przestanie być naszym pierwszym centrem.

Na koniec tylko powiem, że czekałem na takie zwycięstwo od długiego czasu. Kiedy w końcu się doczekałem, smakuje wyśmienicie, mimo, że to dopiero pierwszy mecz, a dzisiaj w nocy czeka nas już wyprawa do Cleveland i ekscytujący pojedynek Jenningsa z Irvingiem. Póki co pozwólcie mi się nacieszyć, że po 6 latach wygraliśmy mecz otwarcie sezonu i że jesteśmy niepokonani. Cała reszta się póki co nie liczy. Ściągnijcie mecz i obejrzyjcie. Takich Bucks będziecie oglądali do końca sezonu.

Reklama