Dzisiaj w nocy postanowiłem uczcić fakt, że na następny dzień nie trzeba podnosić się z łóżka po szóstej i zdecydowałem się na nocną ucztę z Kozłami i Magikami. Nie potrafię logicznie wytłumaczyć tego, dlaczego dalej oglądam mecze z udziałem Bucks. Nie dość, że oglądanie ich wywołuje we mnie większe odruchy wymiotne niż patrzenie na jumpera Mariona, to jeszcze po raz kolejny zapowiadały się niemałe baty. Moje przypuszczenia potwierdził Howard, który zdobył 9 punktów w ostatnich minutach pierwszej połowy, przez co Magic schodzili do szatni z 16 punktami więcej (49-33). Niby nic wielkiego w NBA, ale nie zapominajcie, że ofensywa Bucks w tym sezonie przekracza wszelkie negatywne normy. Czekając i walcząc ze znużeniem zastanawiałem się, ile czasu zajęłoby Kozłom odrobienie straty wiedząc, że rzucają średnio z 30% skutecznością z gry. Dodatkowo, Magicy naprawdę DOBRZE BRONILI wymuszając masę trudnych rzutów – żeby nie było, że niska skuteczność była wynikiem upośledzenia rzutowego Kozłów.
W trzeciej kwarcie zaskoczył mnie Skiles, kiedy w pierwszych trzech minutach Bogut złapał swój czwarty i piąty faul. Pewnie widząc, że Australijczyk i tak nie radzi sobie z Howardem, machnął ręką, wymamrotał: „Aaa, pieprzyć to” i zostawić swojego centra na parkiecie aż do końca kwarty. W nagrodę za swoją dzielną i heroiczną postawę w obronie, gracze Magic nagminnie faulowali Boguta, kiedy ten był pod koszem. Andrew, jak przystało na prawdziwego gentlemana, zdecydował się nie trafić aż 8 z 10 osobistych, co od razu przypomniało mi jego niechlubne 5/16 z Orlando jakoś miesiąc temu. Myślałem, że jest już kompletnie po meczu po wsadzie Andresona na 39 sekund przed końcem trzeciej kwarty, po którym Magic prowadzili już 71-52.
Z graczami Bucks jest jednak czasem tak, że potrafią zaskoczyć, kiedy najmniej się tego spodziewam. Nie inaczej było w czwartej kwarcie, którą z wielką chęcią już bym przespał. Kozły ni z tego, ni z owego kompletnie zapomniały w jaki sposób chybiać rzuty i trafiali praktycznie wszystko. Maggette z Boykinsem w 12 minut rzucili po 10 punktów i na 4 minuty przed końcem meczu, po ciężkim runnerze Salmonsa, przegrywaliśmy już tylko 5 punktami. Nie wiem jak to działa, ale chciałbym znać sekret Kozłów: w jaki sposób przez 40 minut można grać jak ostatnie patałachy z III ligi Wronba i jakimś cudem dogonić przeciwników w błyskawicznym tempie? Z odpowiedzią, może nie dosłowną, przyszedł Hedo, który walnął kilka rzutów z rzędu, powiększył przewagę do +10 i wszystko wróciło do normalności.
Gdybym po meczu miał wyróżnić jakiegoś Kozła, to na pewno byłby nim przede wszystkim Larry Sanders. Po raz kolejny udowodnił, że jak dostanie swoją szansę, to się wykaże. A wykazał się przede wszystkim agresywnością na deskach, z 8 zbiórek aż 5 było na atakowanej tablicy (najwięcej w meczu). Nie można mieć do niego pretensji za to, że nie upilnował Howarda, bo to rzecz póki co zdecydowanie poza zasięgiem większości zawodników. Pominę też jego airballa z półdystansu, kiedy Bucks walczyli o powrót do meczu.
Znowu też przydał się Maggette, który nie dość, że zdobył ostatnie 6 punktów Kozłów w pierwszej kwarcie, to jeszcze po ponownym wejściu przy -15, rzucił 13 punktów w ciągu 13 ostatnich minut spotkania. I o ile wcale nie zdziwiły mnie jego częste wizyty na linii rzutów wolnych, to zaskoczył mnie tym, że zdecydowaną większość swoich punktów zdobył nie z penetracji, ale z rzutów z półdystansu i dystansu. Zdecydowanie zasłużenie grał całą czwartą kwartę.
Po raz kolejny opadły mi ręce, jak popatrzyłem na boxscore’a i zobaczyłem produktywność w ataku pierwszej piątki Bucks. 30 punktów, bo tyle w sumie zdobyli Dooling, Bogut, Mbah, Salmons i Ersan. Tylko ten przed ostatni zdobył 13 punktów (po raz kolejny jednak na bajecznej skuteczności 5/17). Ciężko też cokolwiek dobrego napisać o Doolingu, który był po prostu straszny. 0 punktów, 0 zbiórek i 2 asysty w ponad 20 minut? Seriously, dude!
O graczach Magic za wiele złego powiedzieć się nie da – wygrali mecz, który mieli wygrać pewnie jak najmniejszym nakładem sił, ale o mały włos się na tym nie przejechali. Wspomniałem o ich naprawdę dobrej obronie, ale słowa uznania należą się też za ich grę ofensywną. Po raz kolejny mądrze i szybko grali piłką, kiedy tylko się dało, wykorzystywali Howarda pod koszem. I to w zupełności wystarczyło.
Z perspektywy nudnego (i znudzonego) kibica Bucks nie pozostaje nic innego, jak szybko zapomnieć o kolejnej porażce, spokojnie i z dystansem spojrzeć na bilans drużyny i spróbować pocieszyć się faktem, że rok temu o tej porze było całkiem podobnie. Następny mecz już piątek w nocy z Miami i jak nic nie stanie na przeszkodzie, również rzucę na niego okiem.