Bogut zniszczył Gortata! (7-12)

Bogut wykorzystał idealnie nieobecność Howarda pod koszem i przez cały mecz robił z Marcinem dokładnie to, co chciał. O mały włos jednak jego 31 punktów i 18 zbiórek okazałyby się niewystarczające, ponieważ van Gundy w ostatnich minutach meczu zastosował Hack-a-Bogut. Taktyka prawie przyniosła efekt – Andrew nie trafił 7 osobistych z rzędu, ale po odpowiedniej motywacji i setce „fucków” pod nosem, udało mu się trafić trzy kolejne kluczowe osobiste. Bucks zaczęli więc serię 4 meczów na własnym parkiecie w doskonały sposób, wygrywając z Orlando 96-85.

Cieszy to, że po ostatnich porażkach w końcu zagraliśmy mecz, w którym widać kilka pozytywnych znaków.

1. Udało się zatrzymać Orlando na 41% z gry, co jednak nie jest nie wiadomo jak dużym osiągnięciem, zważywszy na to, że Magicy grali w ósemkę.

2. W końcu też zdecydowanie udało się wygrać walkę na deskach, ale znowu, w Orlando jedynie Gortat zanotował solidne 10 zbiórek.

3. Z rzeczy, które koniecznie muszą iść do poprawki do rzuty osobiste. 5-16 Boguta to jakiś śmiech na sali. 53% całej drużyny to też wynik, który powinno się ocenzurować. Boli również (dalej!) fatalna skuteczność za trzy: dzisiaj tylko Jennings raz trafił, a pozostałe 7 rzutów zabiło się w okolicach obręczy. Plusem jednak jest to, że Kozły wyciągnęły wnioski i przeniosły grę z obwodu pod kosz, gdzie ze skutecznością było już o wiele lepiej.

4. Gdzie była ławka Bucks? Tylko 17 punktów, w sumie 4-15 z gry. Dzięki Ersanowi udało się wygrać pojedynek rezerwowych na zbiórki 14-9 (z czego Ersan 8), ale patrząc na ostatnie mecze Ilyasovy odnoszę wrażenie, że wchodzenie z ławki mu nie służy. W pierwszych piątkach zazwyczaj miał bardzo mocne pierwsze minuty spotkania, a dzisiaj jakby zabrakło mu pewności przy rzutach.

5. Dzisiaj w końcu widziałem Jenningsa, który był najmądrzejszym zawodnikiem na parkiecie. Doskonale znajdował Boguta na p’n’rollach, podejmował dobre decyzje i nie klepał bezsensownie na obwodzie. Mam nadzieję, że nie był to tylko jednorazowy wybryk spowodowany brakiem dobrego rozgrywającego po stronie Orlando, a kolejny krok w rozwoju Brandona jako lidera drużyny.

6. Z jednej strony bardzo cieszy wygrana Bucks, a z drugiej nieco boli, że kosztem Gortata. Do tej pory Marcin doskonale grał przeciwko Kozłom (za każdym razem bez Boguta). 13 kwietnia zeszłego roku MG miał 10 punktów i 18 zbiórek, a Magicy wygrali wtedy 98-80, a miesiąc wcześniej na Florydzie też zanotował double-double. Tak więc dwa z sześciu double-double zanotował w meczach z Bucks. Dobrze, że Andrew dzisiaj wrócił do pierwszego składu.

Reklama

Skinner wraca, Hobson się żegna

Bucks zdecydowali się na zwiększenie siły rażenia pod koszem. Z drużyną pożegnał się kontuzjowany Darington Hobson, co zwolniło miejsce dla 34 letniego Briana Skinnera. Warto pamiętać o tym, że dokładnie miesiąc temu Bucks zwolnili Skinnera, żeby zrobić miejsce dla … Hobsona. Sytuacja uległa zmianie przez kontuzje Boguta, a trenerzy doszli do wniosku, że sam Sanders (w najgorszych wypadkach z Mbah a Moute) nie wspomoże walki pod koszem. Brockmana nie liczę, bo i tak na niewiele się przydaje. A Gooden też jest kontuzjowany.

Dobra wiadomość jest taka, że Bogut wraca już do treningów, jednak wciąż nie wiadomo, czy zagra w dzisiejszym meczu z Orlando. Poza tym, nawet wiadomości o powrocie do zdrowia Andrew trzeba traktować z lekkim przymrużeniem oka – nigdy nie wiadomo, kiedy zaatakuje go kolejna migrena, ból łokcia czy lumbago. A w świetle tego, że Brockman jest miękki pod koszem, a Sanders wciąż jeszcze łapie głupie faule w obronie, Skinner może przyda się szczególnie pod koszami. Na domiar złego Gooden dalej boryka się z drobną kontuzją i Skiles woli póki co nie wystawiać go pod koszem.

Ten ruch nie wnosi zbyt wiele nowości do drużyny, ale stawia w nieco innym świetle nasze letnie transfery. Można się teraz zacząć zastanawiać, po co ściągany był Brockman, który ma 6’7″ i na rezerwowego centra kompletnie się nie nadaje. Szczytem marzeń nagle wydaje się zrobienie wolnego miejsca i zatrudnienie Kurta Thomasa albo Erica Dampiera, w zamian za Brocka.

[4] Czy wiesz, że … (Lloyd Neal / Jack Nicholson)

Lloyd Neal był naprawdę świetnym facetem i gdyby nie kontuzje, można by powiedzieć, że był również świetnym koszykarzem. W 1978, kiedy był na szczycie kariery, zderzył się pod koszem z Mauricem Lucasem i złamał nogę w kolanie, co było trzecią (i decydującą) kontuzją tej części ciała. Co prawda latem próbował jeszcze wrócić do treningów, ale po rozegraniu czterech meczów zdecydował się na zakończenie kariery.

Piszę jednak o nim w tym dziale, ponieważ jego odwaga i wola walki były legendarne w Portland. Koledzy dali mu przezwisku „Lód”, ponieważ po każdym meczu owijał sobie kolana workami pełnymi lodu. Nikt też nie poddawał się rehabilitacji z takim zaangażowaniem jak on. Kiedy lekarz kazał mu robić 60 powtórzeń, on robił 600. Wszyscy go lubili, bo zdawał się nie przejmować bólem. Lubili go też, ponieważ był czarny, żył w małym miasteczku i, delikatnie mówiąc, nie był zbyt rozgarnięty. Przynajmniej tak uważali. Kiedyś, podczas bolesnej i długiej rehabilitacji powiedział do lekarza: „Może zamiast tego, powinienem zdecydować się na szachy” – a po chwili namysłu dodał: „chociaż wtedy, znając szczęście, na okrągło bolałby mnie mózg.”

Dodatkowo można powiedzieć, że Neal był bardzo szczerym i otwartym człowiekiem, który nie potrafił odmawiać pomocy innym. Jego koledzy z drużyny wprost uwielbiali po treningach słuchać jego rozmów telefonicznych z żoną:

„Nie, Marcia, nie… nie zrobię zakupów… Marcia, cholera jasna, nie… Jestem zawodowym sportowcem, przez dwie ostatnie godziny wypruwałem sobie flaki biegając po parkiecie i teraz nie mogę się nawet ruszać…. Nie, Marcia, protestuję… ok, dwa litry mleka, ćwierć masła, trzy opakowania pieluszek, dwadzieścia deko schabu… W porządku, Marcia…”

Jednak najbardziej znana anegdota związana z Lloydem dotyczy Jacka Nichsolsona, który już w tamtych czasach nieustannie przesiadywał koło ławki rezerwowych Lakers. W sezonie, kiedy Portland zdobyli mistrzostwo i grali w Los Angeles, Nicholson siedział kilka centymetrów od ostatniego zawodnika z ławki rezerwowych Blazers, którym akurat okazał się być Neal. Wszystko, co mówił Nicholson, każde narzekanie czy chwalenie Kareema i każde umniejszanie umiejętnościom Waltona, odbijało się jak echo w uszach Lloyda. W przerwie, kiedy gracze Portland schodzili już do szatni, koledzy Ice’a zapytali, czy zdawał sobie sprawę z tego, że siedzi koło wielkiej gwiazdy filmowej.

„Nie, kto to był?” – zapytał.

„Jack Nicholson” – ktoś odpowiedział – „niski facet, nie za wiele włosów.”

„Tak? Kto to jest?”

„Znany aktor. Grał w „Locie nad kukułczym gniazdem.”

„A, tak” – odpowiedział Lloyd – „słyszałem kiedyś o tym filmie. Wiem, kto to jest”

Koledzy z drużyny nie byli jednak do końca przekonani, czy Neal wiedział, kto to jest. Kiedy zaczęła się druga połowa, Nicholson dalej kibicował w znany nie tylko sobie sposób, co powoli zaczęło irytować Lloyda. W kluczowym momencie gry, kiedy Lakersi złapali wiatr w żagle a Kareem trafiał co się tylko dało, Walton wyskoczył w górę do bloku tak wysoko, że zbił hak Jabbara daleko w trybuny. Cała ławka Portland wstała z krzeseł. Podniósł się też Neal. Swój wielki, gruby, masywny czarny palec wskazujący skierował w kierunku malutkiego teraz Jacka Nicholsona. Dla wszystkich czas zatrzymał się nagle w miejscu, jakby starali się zapamiętać ten symboliczny moment, który mógł oznaczać nawet niezniszczalność całej drużyny Blazers. Nie pokona ich ani Kareem, ani Lakersi, ani tym bardziej mały aktorzyna Jack Nicholson. I wtedy Ice krzyknął z całej siły:

„I co teraz powiesz, pierdolona kukułko!!!!”

Ten moment stał się częścią historii Blazers. Symbolem triumfu. Od tego momentu, Jack Nicholson stał się po prostu „Człowiekiem Kukułką”.