Wystarczyło, że człowiek wyjechał na trzy dni i już kompletnie wszystko się spierniczyło. Niesamowita szkoda, że zabrakło skupienia, wytrwałości i zdecydowanie też indywidualnych umiejętności w tych ostatnich dwóch meczach.
Zepsuły się nagle najważniejsze rzeczy, które trzymały nas w grze przez pierwsze 5 spotkań z Atlantą. Przede wszystkim, w meczach 5 i 6 Kozły trafiały z 33% skutecznością, co jak na kluby NBA jest kiepskim wynikiem. W decydującym meczu cegłami rzucali prawie wszyscy obwodowi gracze: Delfino 1/8, Ridnour 1/5, Stack 0/3 no i Salmons 5/18.
Niecelne rzuty pociągnęły za sobą zdecydowaną dominację Hawks na deskach i pozwoliło im grać z kontry. A kiedy zaczęli biegać, Bucks nie mieli prawa znaleźć recepty na szarże. Na domiar złego, w ostatnim meczu, Hawks zebrali 9 piłek po swoich 16 pierwszych niecelnych rzutach – kibice i zawodnicy poczuli energię i nie odpuścili z agresywną koszykówką już do końca.
Plusem na pewno jest to, że Bucks spisali się w tym sezonie rewelacyjnie w roli czarnego konia rozgrywek. Napędzili stracha Hawks w pierwszej rundzie, grając bez Redda i Boguta. Z bardzo dobrej strony w roli lidera spisał się Jennings. Mam wielką nadzieję, że przy odpowiednich ruchach przed kolejnym sezonem, Bucks powalczą o wyższe cele – ale o już niedługo.
PS.
Arti, pozdro! 😉