Iverson grał tylko dla siebie

Wiele mówi się ostatnio o zakończeniu kariery przez Iversona, pojawiły się już liczne głosy niedowierzania z jednej strony, a z drugiej słychać lekki smutek i żal, że tak wielka persona opuszcza parkiety. Osobiście nie wierzę, że Allen już się skończył i dopóki nie będzie oficjalnego wystąpienia w Philly, gdzie ogłosi swoją decyzję światu, dalej będę uważał, że niedługo znowu go gdzieś zobaczymy. Dlaczego? Bo tak egoistyczny zawodnik jakim jest Iverson zrobi wszystko, aby świat o nim jeszcze nie zapomniał. Ten krótki komentarz jego niedawnej decyzji będzie zdecydowanie pod prąd wszechobecnych głosów, tak więc z góry spodziewam się kilku nieprzychylnych komentarzy.

Iversona można kochać albo nienawidzić – środkowej opcji nie ma. Opisywać go nie mam zamiaru, bo artykuły o nim są wszędzie, nawet tutaj. Dla mnie Allen był / jest zawodnikiem na tyle specyficznym, że nigdy do końca nie wyrobiłem sobie o nim zdania. Inaczej, nigdy go nie pokochałem. Zostanie mi w pamięci na pewno jego dramatyczny, szorstki i gangsta głos, na pewno zostanie nieśmiertelny wywiad z „practice” w roli głównej. Trzeba też go szanować za to, że jako jeden z pierwszych nie bał się płynąć pod prąd i być sobą – poprawcie mnie jeśli się mylę, ale czy oprócz Rodmana był ktoś, kto tak otwarcie przelewał swoją osobowość na tatuaże, cornrowsy czy świecącą biżuterię w przerwach meczu? Na pewno jako ikona koszykówki znaczył wiele dla Czarnej społeczności amerykańskiej, nie wspominając już o części Białych fanów NBA, którzy zaczęli się nosić udziwnienia na głowie, wzorując się na swoim idolu.

Ale po za tym, co wielkiego Iverson zrobił na parkiecie? Miał wybitne umiejętności koszykarskie, tego nie da się zaprzeczyć, ale śmiem twierdzić, że jedyne co robił, to grał pod siebie. W każdy meczu. Jedyny udany sezon, kiedy doszli do Finałów NBA i jako jedyna bodaj drużyna przegrali poniżej 30 meczów sezonie stanowi chyba tylko potwierdzenie moich słów. Dodatkowym argumentem tego, że AI grał pod siebie jest to, jak walczył każdego dnia. Powiecie, ze był twardy jak skała, grał z kontuzjami, zostawiał serce na parkiecie, niczego się nie bał i traktował każdy mecz, jakby był jego ostatnim. Wszystko prawda, zgadzam się z tym całkowicie. Ale czy nie przyznacie mi racji, że nikt nie pracuje ciężej od osoby, która pracuje tylko dla siebie?

Oprócz wspomnianych finałów z Lakersami, jego drużyny nigdy nie przedarły się poza drugą rundę play-offów. Kiedy tylko odszedł z Denver, Nuggets dziwnym trafem dotarli do finałów konferencji. Kiedy odszedł do Pistons, wprowadził taki zamęt i zamieszanie, że nawet po jego odejściu gracze Detroit mieli tak namieszane w głowach, że po raz pierwszy od sześciu sezonów nie przeszli pierwszej rundy. Z drużyn odchodził, bo nie dało się go trenować, bo nie potrafił się przystosować – tak jak teraz w Memphis, gdzie z egoistycznych pobudek nie zgadzał się na rolę rezerwowego. Z tego samego powodu nie chciano go w Bostonie, gdzie kilku zawodników, którzy wcześniej nie mieli nic przeciwko starzejącemu się Marbury’emu, teraz stanęli twardo na swoim i zablokowali dojście kolejnego weterana do drużyny.

Dlatego sądzę, że nawet, gdyby ogłoszone przez niego odejście było definitywne, jedynie potwierdzi to jego styl bycia i absolutnie nie zniszczy jego ogólnego wizerunku jako koszykarza. Co więcej, tylko dodatkowo uwypukliłoby jego egoizm.

Reklama